Kiedy podczas tegorocznej odsłony Metal Hammer Festival usłyszałem o wydarzeniu, jakie miało mieć miejsce w Ostrawie nie przypuszczałem, że będę w nim uczestniczył. Niewątpliwie skład czeskiego festiwalu przykuł moją uwagę, ale wyjazd w pojedynkę z Wrocławia wydawał się mało realny. Przede wszystkim kusił mnie Stratovarius, szczególnie, że październikowo – listopadowe oblężenie koncertowe wymusiło na mnie rezygnację z ich występu w naszym kraju. Jednak czasem życie sprawia miłe niespodzianki i tak też dzięki uprzejmości organizatorów i RSRA (Rada Starszych Rock Area) dostałem ponętną propozycję nie do odrzucenia. Problem stanowiły logistyka i ekonomia, ale oba aspekty szybko zostały zepchnięte na dalszy plan – moja decyzja była dość szybka i jednoznaczna – JADĘ! Jak postanowiłem tak też zrobiłem. Pociągiem dotarłem do Katowic i już na wstępie przeżyłem niemały szok. Dawno nie podróżowałem „PKP” stąd ogromne było moje zdziwienie podczas kupna biletu – nie w każdej kasie można kupić bilet na dane połączenie (wynik podziałów kolei na „milion” spółek)?! No cóż, w naszym pięknym kraju próbuje się (niby) polepszać wiele rzeczy, a wychodzi jak zawsze…
Później było już tylko lepiej – druga część podróży z moim kompanem Piotrem była znacznie bardziej udana. Choć w Ostrawie trochę zbłądziliśmy to i tak podróż przebiegła bez większych problemów. Po kilkunastu minutach „zwiedzania” okolic dotarliśmy do celu, a to, co ukazało się naszym oczom robiło wielkie wrażenie. Otóż teren, na którym zorganizowano festiwal „Ostrava v Plamenech 2015” był niezwykły, wyjątkowy. To miejsce to nic innego jak stara (choć zadbana) opuszczona fabryka, której infrastruktura i gabaryty tworzą osobliwy, industrialno – futurystyczny klimat. U nas zorganizowanie koncertu w takim miejscu, z uwagi na szereg mnogich ustaw i przepisów pewnie byłoby niemożliwe, ale Czesi jak widać nie mają z tym większych problemów. W ogóle organizacja i przygotowanie festiwalu stało na najwyższym poziomie. Wszystko było dopracowane w najdrobniejszym szczególe, począwszy od obsługi imprezy, a kończąc na nagłośnieniu. Było to niewątpliwie wielką zaletą wydarzenia – w Polsce, jakże ważny aspekt brzmieniowy pozostaje często marginalizowany (wg zasady „byle głośniej”). Tutaj dźwięk był „skręcony” w taki sposób, że wszystko było selektywne, na odpowiednim poziomie głośności (z jednym wyjątkiem, ale o tym później). Każdy wykonawca był traktowany identycznie, bez faworyzowania i dyskryminacji.
LEGENDY SE VRACÍ
Już pierwszy zespół – mowa o Legendy Se Vrací pokazał, że każdy może liczyć na odpowiednie traktowanie organizatorów, co tylko potwierdzało powyższe stwierdzenia. Czesi zaprezentowali obfitą dawkę klasycznych przeróbek, nie tylko rockowych. Mimo akustycznego usposobienia i braku bębnów panowie zagrali wysoce energetyczny set, który został ciepło przyjęty przez – jeszcze mniej liczną – publiczność. Podczas blisko godzinnego występu zespół zaprezentował bogaty zestaw coverów, w tym m.in. „Highway To Hell” AC/DC, „We Are Gonna Take It” Twisted Sister czy też „Another Brick In The Wall” z repertuaru Pink Floyd. Jednak największym zaskoczeniem (dla nas) było zagranie – i to po polsku – „Hej, Sokoły”! Był to bardzo miły akcent; do tego ich wersja biesiadnego klasyka sprawiała, że uśmiech nie schodził z twarzy. Wykonanie nie tylko tego utworu budziło wyłącznie pozytywne odczucia. Grupa wprowadzała przyjemną, biesiadną atmosferę i na tym etapie taka formuła sprawdzała się w 100%. Legendy Se Vrací mieli dość trudne zadanie, bo jak wiadomo rola rozgrzewacza nie należy do najłatwiejszych, jednak zespół poradził sobie bez zarzutu.
MYRATH
Po uprzednim wyjątkowo dobrze odebranym otwarciu koncertu, dość szybko przyszło przejść do konkretów, a przyznam szczerze – dla mnie dania głównego tego wydarzenia.
Koncert tunezyjskich progmetalowców z MYRATH był wydarzeniem tak wyjątkowym w tej części Europy, że jak się okazało nie byłem odosobniony w tych odczuciach.
Może i mankamentem była pora koncertu, wiadomo że tajemniczą muzykę najlepiej odbierać w mroku, świetnie nagłośniony zespół zaserwował nam iście metalowo-arabską ucztę dla ucha. Pod sceną konkretnie się zagęściło, co biorąc pod uwagę początek wydarzenia wróżyło referencyjny sukces całej imprezy. Panowie z MYRATH zagrali godzinny set oparty na utworach ze swoich ostatnich dwóch płyt, a zrobili to doskonale. Utwory brzmiały selektywnie i wprawdzie gro smaczków „poleciało z klawisza”, to niegdysiejszy wokalista – Elyes Bouchoucha, wspierał obecnego frontmana Zahera Zorgati doskonale, budując fenomenalne chóry i orientalne zawodzenia.
Zespołowi udało poderwać publiczność do aktywnej wspólnej zabawy. Mimo wczesnej pory publiczność wyraźnie pobudzona chętnie uczestniczyła w wokalnych wyzwaniach.
Na umieszczonym za sceną telebimie rzuty z kamer prezentowały na żywo zbliżenia na muzyków, co po prawdzie sprawdzało się w sumie podczas kolejnych jeszcze liczniej obsadzonych występów. Grupa zapowiedziała swój czwarty krążek na grudzień – niestety nie pokusiła się o prezentację żadnych nowych dźwięków. Nie zdziwiło też, że jako jeden z zespołów otwierających festiwal – nie udało się Tunezyjczyków wywołać na bis. Na pocieszenie na stoisku z merchem, czekały na nas już koszulki zespołu, a niedługo później grupa chętnie rozdawała autografy i pozowała do zdjęć w specjalnie do tego celu przygotowanym namiocie.
FREEDOM CALL
Po niezwykle udanym – choć może za krótkim – występie Myrath nadszedł czas na pierwszy soczysty cios powermetalowej energii – robiło się coraz tłoczniej. Chwilę przed godziną 17 – tą na scenie pojawiła się niemiecka legenda, grupa Freedom Call. Ich występ (w tym roku) miałem okazję oglądać po raz trzeci i muszę przyznać, że w Ostrawie było najlepiej, czemu niewątpliwie sprzyjało świetne nagłośnienie. Tym faktem również i przewodzona przez charyzmatycznego i uśmiechniętego Chrisa Bay’a brygada była mile zaskoczona. W związku z tym czy coś mogło pójść w złym kierunku? Oczywiście, że nie! Już na wstępie udowodnił to genialny „Union Of The Strong” z ostatniej płyty, który odpowiednio podsycił atmosferę. Od początku wszystko szło jak po maśle, a kolejno prezentowane utwory nie pozostawiały uwag. Freedom Call oprócz nowego materiału tradycyjnie sięgnęli po klasyki z autorskiego repertuaru takie jak „Freedom Call”, „Warrior”, „Farewell” czy genialnie wypadający na żywo hicior „Land Of Light”, który tradycyjnie zagrali na koniec. Uśmiech co rusz gościł na twarzach wszystkich muzyków co pokazywało, że również i oni bawią się wyśmienicie. Chris często zachęcał do wspólnej zabawy, a jak wiadomo (przynajmniej mi) niesubordynacja w tej materii może się zakończyć nienajlepiej. Ciężko było stać spokojnie (głowa sam chodziła), kiedy panowie z Freedom Call dolewali oliwy do ognia kolejno odgrywanymi, powermetalowymi klasykami. To był jeden z najbardziej udanych występów tego dnia, choć ciężko powiedzieć by któryś z nich był nieudany. Dodam tylko, że gdyby twórcy „Crystal Empire” występowali gdzieś w pobliżu (nawet w tym roku) pewnie nie wahałbym się długo z uczestnictwem w takim wydarzeniu. Power metal w ich wykonaniu, na żywo, to koncertowa petarda i gwarancja wyśmienitej zabawy!
ORPHANED LAND
Zaskakujące było, że ORPHANED LAND grał po FREEDOM CALL, choć może ustawienie ich obok MYRATH byłoby dla publiczności zbyt męczące. Faktem jest że pod sceną znacznie przerzedziło się po koncercie Niemców. Izraelczycy jednak nie powinni mieć powodów do zmartwień, bowiem i tak ilościowo przyzwoita publika zgotowała im porządne przyjęcie. Może i trudniej było im poderwać ludzi do wspólnych śpiewów, ale tuż po happypowerowej uczcie, przebicie jej byłoby istnym wyczynem. ORPHANED LAND wyszli i zagrali… a ci, którzy przyszli ich oglądać jeszcze dość długo stali z rozdziawionymi buziami. Zespół doskonale operował nastrojem przeskakując z ekstremalnych niskich i podszytych growlami galopad poprzez folkowe klimaty, nie stroniąc również od ballady. Zadowolenie na twarzy muzyków udzielało się publiczności, przez co tłumaczenia wokalisty o łączeniu ludzi różnych wyznań muzyką, były zbędne. Przecież w tym misterium uczestniczyła jedna metalowa brać. Może i image wokalisty – Kobi Farhi, na tle idustrialnej infrastruktury obiektu robił wrażenie surrealistyczne, ale w jakiś dziwny sposób dopełniało to klimatu występu.
Jako że można było pokręcić się pod sceną i obejrzeć ich występ z każdej strony – posłuchałem ich muzyki z kilku miejsc i ponownie pochyliłem czoła przed dźwiękowcami. Parę chwil po zakończonym koncercie zespół dostępny był we wspomnianym namiocie, a stawiający się w kolejce po autografy fani zaopatrzeni byli już z zespołowe koszulki…
CDN…
Tekst i zdjęcia:
Marcin Magiera
Piotr Spyra