To była już ostatnia szansa, aby posłuchać i obejrzeć na żywo legendarny
brytyjski zespół progresywny UNITED KINGDOM (UK), który wyruszył na
pożegnalną trasę. Jej koniec zapowiadany jest na japońskie koncerty w
kwietniu br. W stolicy z tej niewątpliwej okazji skorzystało kilkuset
fanów proga, którzy przyszli do warszawskiego klubu Progresja Music
Zone.
Pierwszy raz o grupie UK usłyszałem w latach siedemdziesiątych, kiedy to
mój kolega ze szkolnej ławki Witek Kamiński wymalował sobie na torbie
ogromne logo grupy, która mnie nic wtedy nie mówiła. Ale ja , w
przeciwieństwie do niego, nie miałem starszego brata… Oczywiście nagrał
mi debiutancką płytę zespołu, ale w tamtych czasach wydawała mi się
bardzo trudna, mega ambitna i wręcz jakaś eksperymentalna. Przez wiele
lat nie sięgałem później do cenionej i poważanej w wielu kręgach
twórczości UK. Dopiero po wielu latach, gdy muzycznie eksplorowałem
progresywne zespoły z lat siedemdziesiątych ponownie wysłuchałem obu
płyt zespołu i moje, już o wiele bardziej wyrobione ucho, doceniło
niesamowity kunszt, nowatorskie rozwiązania i klimat niedocenianego
przeze Mnie w młodości zespołu.
Warszawski koncert zaczął się dla mnie bardzo sympatycznie bo zaraz po
wejściu na salę wręcz wpadłem na wielkiego fana zespołu UK, a prywatnie
mojego dobrego znajomego i muzycznego idola – Mirka Gila gitarzystę
zespołu Collage. Zresztą tego dnia na sali spotkałem jeszcze kilku
warszawskich muzyków i dziennikarzy. Przecież nikt, kto ceni muzykę
progresywną nie mógł ominąć koncertu grupy, która dla wielu fanów jest
synonimem progresywnego zespołu, który jak nikt wcześniej (a chyba i
niewielu później) łączy elementy muzyki rockowej, jazzowej, fusion czy
eksperymentalnego , nowoczesnego grania. Ja byłem niezmiernie ciekaw
czy potwierdzi się opinia , że zespół tworzą prawdziwi wirtuozi
poszczególnych instrumentów, którzy znakomicie wypadają na koncertach.
Muzycy rozpoczęli występ od dwóch bardzo ambitnych nagrań z
debiutanckiego krążka pt. Thirty Years oraz Nevermore. Już po tych
dwóch brawurowo wykonanych kawałkach, mogłem się przekonać , że
wspaniałe opinie o muzycznym warsztacie poszczególnych członków zespołu
nie są wcale przesadzone. W dodatku świetną pracę wykonał tego dnia
akustyk. Po kolejnym, trochę zakręconym utworze pt. Carrying The Cross,
zamykającym drugą (niestety ostatnią) studyjną płytę pt. Danger Money,
byłem już pewny, iż ten wieczór zostanie mi w pamięci na długo. Po
następnych utworach pt. Alaska i Time to Kill na scenie został tylko
lider i dusza zespołu: klawiszowiec i skrzypek Eddie Jobson. Na swoich
szklanych skrzypcach wyprawiał takie cuda, które trudno opisać słowami,
ale ci co widzieli kiedykolwiek Jobsona w akcji (np. na YouTube),
doskonale wiedzą o czym mówię. Zobaczyliśmy i usłyszeliśmy naprawdę
kawał muzycznej maestrii!
Na kolejny utwór czekałem z największą niecierpliwością. Randezvous 6:02
uwielbiam od kiedy pierwszy raz usłyszałem go w cudownym wykonaniu
Johna Wettona i jego zespołu na DVD z koncertu Live In The Underworld w
Londynie. Warszawska wersja, choć trochę inna, też zachwyciła i mnie i
publikę, a John, śpiewający tego dnia troszkę słabszym głosem niż
dawniej, zebrał mnóstwo braw. Po cudownej „Randce” usłyszeliśmy
energetyczne solo w wykonaniu świetnego perkusisty Virgila Donattiego.
Ci co twierdzili , Że bez Billa Brufforda (grał na debiucie) czy
Terry’ego Bozzio (grał na drugiej płycie) UK nie zabrzmi tak samo –
grubo się mylili. Virgil to prawdziwy mistrz w swoim fachu i tego
wieczora na pewno nie odstawał od reszty zespołu. Podobnie zresztą jak
młody gitarzysta Alex Machacek (występował też z Planet-X), który grał
momentami dyskretnie, momentami rockowo, momentami jazzowo, ale zawsze
czyściutko i z wielkim zacięciem.
Po półtorej godziny zespół zszedł ze sceny, ale oczywiście gromki aplauz
wywołał muzyków szybciutko zza kulis i na deser usłyszeliśmy znakomity
Caesar’s Palace Blues, The Only Thing She Need (dla wielu fanów ulubiony
kawałek) oraz Carrying No Cross. Mnie trochę zabrakło tytułowego utworu
z drugiego albumu pt. Danger Money oraz AORowego, bardzo melodyjnego,
wręcz przebojowego Nothing To Lose z tej samej płyty. Trochę zmęczeni,
ale wyraźnie zadowoleni muzycy pożegnali się ciepło w warszawską
publicznością , a ta w podzięce zgotowała im piętnastominutową owację,
która – o dziwo – nie przyniosła kolejnego bisu, ale sądzę, że i tak
wszyscy opuszczali Progresję bardzo ukontentowani.
Myślę, że wielu fanów proga, jakby miało wybierać 10 płyt do zabrania na
przysłowiową „bezludną wyspę” wybrałoby wśród nich debiutancki album
UK. (znam też takich co zabrałoby drugi krążek pt. Danger Money). Ja
najchętniej wziąłbym tam niezniszczalnego Eddie Jobsona i
przesympatycznego Johna Wettona, bo z tymi kolesiami nie nudziłbym się
na najbardziej bezludnym lądzie…
I tylko mam cichą nadzieję, że to zapowiadane na ten rok pożegnanie nie
jest ostatnim występem legendarnej grupy i może jeszcze kiedyś uda mi
się ich w tym składzie posłuchać na żywo. Jestem przekonany, że na ich
koncert pojechał bym nawet na jakiś bardzo odległy ląd…
W pożegnaniu „Legendy” uczestniczył
Andrzej „Gandalf” Baczyński