Minęło kilka tygodni od koncertu Saxon w Warszawie, emocje już opadły.
Najwyższy czas aby skrobnąć parę słów o tym wydarzeniu. Razem z
Wyspiarzami na deskach stołecznej Progresji zaprezentowały się dwie
amerykańskie grupy: Skid Row i Halcyon Way. Jednak dla mnie i większości
zgromadzonych w klubie gości liczył się tylko Saxon. Zawsze miło jest
posłuchać legendy NWOBHM na żywo. Widziałem już kilka razy ich występ i
nigdy się nie zawiodłem. Nie inaczej było i tym razem. Zapraszam więc do
przeczytania krótkiej relacji z tego wydarzenia.
W mojej pracy zawsze są problemy, aby dostać dzień wolnego. Na moje
szczęście koncert wypadał w sobotę. Chciałem mieć piątek wolny aby w
sobotę spokojnie wyspany rano pojechać do stolicy. Nie dość tego, że nie
dostałem wolnego w piątek i to jeszcze w niedzielę na noc musiałem być
w robocie. Jednak nic nie było w stanie odwlec mnie od wypadu na gig do
Warszawy. Mimo tych przeciwności w miarę spokojnie minęła cała podróż.
W „Progresji” zjawiłem się na pół godziny przed rozpoczęciem koncertu. W
klubie było już naprawdę mnóstwo ludzi, którzy przyjechali z różnych
stron Polski aby zobaczyć Saxon. Chociaż znam parę osób, które wybrały
się specjalnie na Skid Row… Dla mnie to bardzo dziwne połączenie
kapel, jednak ktoś wpadł na pomysł, że podczas trasy Saxon „Warriors Of
The Road” suportem będzie Skid Row. Zanim w/w zespoły zaprezentowały się
na deskach „Progresji”, na scenie pojawili się amerykanie z Halcyon
Way. Grupa pochodzi z Atlanty i muzycznie gra ogólnie pojęty heavy
metal. Wokalista Steve Braun śpiewa tradycyjnie, jednak smaczku dodają
gitarzyści, którzy urozmaicają jego śpiew black/deathowymi wokalami.
Halcyon Way zagrali tylko sześć kawałków. Zespół skupił się na utworach z
ostatniego wydawnictwa „Conquer”. Jeśli się nie mylę to usłyszałem aż
cztery numery z tej płyty. Głowy nie dam, ponieważ przy stoisku z
koszulkami spotkałem wielu znajomych, których nie widziałem kawał czasu i
trzeba było napić się złocistego płynu, i pogadać, czyli nadrobić
zaległości. Wśród ludu zgromadzonego w klubie można było spotkać kilku
znanych muzyków np. Petera z Vadera, Jarka z Hetmana czy też Sebastiana
ze Scream Maker.
Po krótkiej przerwie na scenie pojawił się Skid Row. Na swoje intro
wybrali klasyk Ramones „Blitzkrieg Bob”, a na pierwszy ogień poleciało
„Slave To The Grand” oraz „Piece Of Me”. Niestety podczas ich występu
szwankowało trochę nagłośnienie, odnosiło się wrażenie, że dźwięk się
gubi. Mimo to publiczność i zespół bawili się doskonale. Mimo, że nigdy
nie byłem wielkim fanem Amerykanów, to jednak muszę przyznać, że na
koncertach utwory śpiewane przez Johnnego Solingerna brzmiały dobrze,
naprawdę dobrze. Oczywiście nie jest to Sebastian Bach, ale i tak nie ma
co narzekać. Skid Row zagrał w sumie 10 kawałków, w tym ich największe
przeboje „18 And Life”; Money Business” czy „Youth Gone Wild”, Sporym
zaskoczeniem był dla mnie żywiołowo odegrany cover Ramones „Psycho
Theraphy”. W sumie Skid Row dali niezły występ, niestety dla wielu
zdecydowanie za krótki.
Po krótkiej przerwie i uzupełnieniu płynów przyszedł czas na gwiazdę
wieczoru – Saxon. Minęło kilka ładnych lat kiedy ostatni raz widziałem
Anglików na żywo. Nareszcie z głośników poleciało intro „It’s A Long Way
To The Top (If You Wanna Rock’n’Roll) AC/DC. Po chwili usłyszałem
pierwsze riffy “Motocycle Man” i było wiadomo, że czeka nas wspaniały
show. Zespół skupił się na starszych kompozycjach, z ostatniego albumu
zagrali tylko tytułowy „Sacrifice”. Jako trzeci kawałek zaserwowali nam
„Power Of The Glory”, a później polecieli z „Heavy Metal Thunder”.
Trzeba przyznać, że miło było popatrzeć na zespół. Na wielkie słowa
uznania zasługuje szczególnie Biff, który mimo upływających lat wciąż
wspaniale operuje swym głosem. Klasa sama w sobie. Stwierdzam po raz
kolejny z przyjemnością, że Biff ma wspaniałe poczucie humoru i jest
genialnym frontmanem, który szybko łapie kontakt z publicznością.
Szczególnie fajnie można było to odczuć przed kawałkiem „747 (Strangers
In The Night)”, gdy próbował liczyć w naszym języku. W sumie cały zespół
prezentował się wspaniale. Na scenie szalał basiosta Nibbs Carter.
Niestety w niektórych momentach znów pojawiał się problem ze dźwiękiem.
Na całe szczęście nie było to na tyle poważne, by miało wpływ na odbiór
całego koncertu. Dla mnie sporym zaskoczeniem i miłym akcentem było
zagranie specjalnie dla polskiej widowni utworu „Red Star Falling”
opowiadającym o upadku komunizmu w Polsce. Naprawdę setlista była bardzo
ciekawa, co utwór to klasyk. Dla każdego coś miłego. Takie tutuły jak
„Dallas 1Pm”; „The Eagle Has Landem”; „Forever Free” czy „Princess Of
The Night” mówią same za siebie. Niestety wszystko co dobre szybko się
kończy i koncert zbliżał się do końca. Na bis grupa dała wszystko to co
najlepsze, czyli: „Wheels Of Steel”; „Crusader” i „Denim And Leather”.
Jednak to nie był koniec. Fani chcieli iść do domu i skandowali „Broken
Heroes”. Ku mojemu zdziwieniu zespół wsłuchał się w prośby publiczności i
zagrał ten kawałek. Czego chcieć więcej. Wielki szacunek dla Saxon.
Wypad do Warszawy należy uznać jak najbardziej udany. Widać było, że
Saxon ma w Polsce sporo oddanych fanów. Grupa pokazała, że mimo
upływającego czasu jest wciąż jednym z najlepiej wypadających na żywo
zespołów. Dla Biffa i spółki należą się wielkie brawa za profesjonalizm i
specjalne podziękowanie za zagranie na życzenie publiczności „Broken
Heroes”. Mam nadzieję, że niebawem znowu nas odwiedzą i będzie można
usłyszeć ich na żywo. Czego sobie i innym fanom Saxon zgromadzonym tego
wieczoru w warszawskiej „Progresji” życzę.
Dariusz Grölich