2014.10.25 – Anathema – Warszawa

Zespół ANATHEMA jest jak drużyna piłkarska FC BARCELONA w futbolu – gra pięknie, praktycznie nie ma słabych punktów, ma tysiące fanów na całym świecie i choć nie zawsze wygrywa (czytaj: wydaje miliony płyt), to jest uwielbiana, podziwiana, a na jej występy przychodzi tysiące widzów. Nie inaczej było na ostatnim koncercie Liverpoolczyków w warszawskim klubie Progresja Music Zone.

Już grubo przed godziną 20 do popularnego stołecznego klubu ustawiła się kilkusetmetrowa kolejka spragnionych dobrej muzyki fanów. Na przy klubowym parkingu trudno było znaleźć miejsce na zaparkowanie samochodu, a w kasie zabrakło biletów. Jako pierwszy na scenie pojawił się suport zespół Mother’s Cake. Austriacy, którzy istnieją sześć lat i wydali 2 lata temu dość mało znaną płytę pt. Creation’s Finest zagrali całkiem spójny, ale trochę nużący set ostrych rockowych kawałków, okraszonych mocną grą na perkusji Jana Hausselsa. Mimo to warszawska publiczność dość ciepło przyjęła zespół i nagrodziła jego występ rzęsistymi brawami. W powietrzu wyczuwało się jednak atmosferę oczekiwania na gwiazdę wieczoru, która tak chętnie od wielu lat przyjeżdża nad Wisłę – niemal po każdym wydanym albumie. Po dość długiej, prawie półgodzinnej przerwie na przygotowanie i nastrojenie sprzętu, wreszcie zgasły światła i przy dźwiękach utworu Lost Song Part 1 z ostatniej, tegorocznej płyty zespołu pt. Distant Satellites, angielski zespół powitał warszawską, licznie zgromadzoną publikę. Po chwili wybrzmiał drugi utwór z tej płyty pt. Lost Song Part 2, pięknie wyśpiewany przez blondwłosą Lee Douglas – prywatnie siostrę perkusisty grupy Johna Douglasa. Po tym mocnym początku wybrzmiały dwa utwory otwierające jedną z moich ulubionych płyt zespołu z 2012 roku: Untouchable Part 1 i 2. Wyraźnie zadowolony z tego otwarcia Vincent Cavanagh krzyknął do publiczności: Zajeb…ście Poland! – i koncert zaczął się na dobre. Kawałek Thin Air z kolejnej mojej ulubionej płyty pt. We’re Here Because We’re Here wprawił mnie w dobry nastrój, a subtelny Ariel z najnowszego krążka zespołu wprowadził na zatłoczoną salę Progresji trochę magii i zadumy. Po nim wybrzmiał kolejny utwór promujący nowe wydawnictwo – The Lost Song Part 3. Bardzo rytmiczny i rzec by można charakterystyczny dla twórczości zespołu z ostatnich lat, która ewoluuje od metalowego grania do bardziej klimatycznego, eterycznego, metafizycznego, nie pozbawionego jednak rokowego pazura i dynamicznych momentów.

Świetnie łapiący kontakt z publicznością Vincent Cavanagh przypomniał, że zespół gra już dla fanów 25 lat i bardzo sobie ceni polską publiczność, dla której zadedykował kolejny utwór z najnowszej płyty pt. Anathema. Piękne klawisze/powtarzający się motyw/ na początku tego kawałka wlały do mojego serca wiele radości, a znakomite gitarowe solówki na długo pozostaną w pamięci. Podobnie jak ciepły, choć przecież nie najmocniejszy głos Danny Cavanagh’a. Kawał naprawdę znakomitej muzy, która na dobre rozgrzała warszawską publiczność. Po chwili usłyszeliśmy kolejne kawałki z przedostatniego, jakże udanego CD grupy pt. Storm Before the Calm oraz The Beggining and the End a na deser tego jakże udanego występu, zespół zagrał lubiany przez fanów utwór Universal z 2010 roku oraz już klasyczny kawałek pt. Closer z cenionej przez miłośników grupy płyty pt. A Natural Disaster.

Ani się obejrzeliśmy jak minęły bite dwie godziny – rzec by można – jak zwykle udanego i energetycznego występu zespołu i bracia Cavanagh, wsparci rodzeństwem Douglasów, pożegnali stołeczną publikę. Oczywiście ta nie dała za wygraną i wyklaskała ich szybki powrót na scenę, który zaowocował kilkoma świetnymi kawałkami, z których najbardziej przypadł mi do gustu subtelnie wyśpiewany przez Lee Douglas utwór pt. Natural Disaster oraz brawurowo zagrany kawałek Fragile Dreams ze starszej płyty zespołu pt. Alternative 4.

Anathema po raz kolejny udowodniła, że jest znakomitym zespołem scenicznym. Umiejętnie dobrana set-lista, przeplatająca znane i uznane kawałki z nowymi piosenkami z bardzo udanej płyty pt. Distant Satellites nie nużyła ani na chwilę, nagłośnienie sceny było o wiele lepsze niż w starej Progresji na Kaliskiego, atmosfera przed sceną była znakomita – słowem chyba nikt nie żałował, ze ten wieczór spędził z sympatycznym angielskim bandem. Mój znajomy koleżka Tomek – wielki fan zespołu, dla którego był to już bodaj szósty koncert grupy widziany na żywo, podsumował ten wieczór krótko: najlepszy koncert Anathemy jaki w życiu widział! I trudno się było mi z nim nie zgodzić…

Muzyką angielskich mistrzów upajał się: Andrzej „Gandalf” Baczyński
Zdjęcia: Marzena „Ruda” Sówka

Dodaj komentarz