Zaprawdę powiadam Ci drogi Czytelniku, że Oświęcim to nie tylko miasto
słynące z pewnego wszystkim Nam znanego obozu zagłady, ale również ze
wspaniałej imprezy muzycznej jaką jest niewątpliwie Life Festival
prężnie rozwijający się na muzycznej mapie Polski twór zainicjowany
przez Darka Maciborka. To ów człowiek od pięciu już lat ciągnie tę
swoistą muzyczną karawanę i do perfekcji brakuje mu już niewiele.
Osobiście na Life Festivalu gościłem drugi raz mocno zachęcony
poprzednim rokiem, gdzie Sting i jego „Back to Bass” Tour zmiotło widzów
swoją niepodważalną mocą. Nie zastanawiając się zbytnio (no dobrze może
trochę bo Gniewkowo kusiło ;-)) wsiadłem w moją szmaragdową błyskawicę,
w odtwarzaczu najnowszy Loony Park (na razie najlepszy polski album AD
2014) i pojechałem do Oświęcimia.
Szybko i sprawnie dość znalazłem się na miejscu, gdzie pod bramkami
wejściowymi stało może 5 osób. Z wejściem nie było problemu, szybki rzut
oka na rozkład stoisk, oczywiście trzeba było zajrzeć do sklepiku i
choć nie spodziewałem się ale minutę później byłem posiadaczem wyjątkowo
ładnego T-Shirtu w kolorze brązu z Mistrzem Ericem na piersi.
Uśmiechnięty od ucha do ucha udałem się zająć strategiczne miejsce… I co
stałem przy barierce w drugim sektorze.
Cała impreza rozpoczęła się ciut wcześniej bo konferansjer Rusinek
zaprosił pierwszą kapelę na scenę 15 minut przed czasem. I tu muszę
przyznać, że zostałem zaskoczony bardzo mocno. EleanorKrieger to nowy
twór na polskiej, rockowej scenie muzycznej. I co można powiedzieć.Jest
bardzo obiecująco. Gdzieś w głowie przypomina mi się początek kariery
zespołu Coma. Trochę może przybrudzone dźwięki, ale wpadają strasznie w
ucho. Uwierzcie mi byłem zachwycony tymi dźwiękami. Ernest Staniaszek i
jego ekipa swoją charyzmą opatula całą scenę i wsiadacie do tego
kosmicznego promu na krótki stan nieważkości. Krótki bo tylko trochę
ponad półgodzinny. Ale warto i będę obserwował poczynania chłopaków a
nawet wyglądał ich albumu. Dla fanów z czasu „Pierwszego wyjścia z
mroku” łódzkiego kwartetu pozycja obowiązkowa.
Rozochocony czekałem na dalszy bieg wydarzeń. I tu mała dygresja na
temat przerw. Wszystko było niesamowicie sprawnie przygotowane bez
dłużyzn. Jedynie przerwa przed gwiazdą wieczoru była dłuższa.Z resztą
ekipa festiwalowa uwijała się w 15 minut a wszystko było dobrze
ustawione. Nie należało się jedynie odwracać bo dźwięk odbijał się od
mikserowni, która jest bardzo wysoka na festiwalu.
Nadszedł czas na następny punkt programu. Ice 9 to poczciwe chłopaki z
Izraela, którzy grają coś w stylu takich zespołów jak Kings of Leon,
Franz Ferdinand i tym podobne. Niestety jakość wokalna zespołu nie
przywołuje najlepszych wspomnień. Wydaje mi się, że wokal nie był też
dobrze ustawiony (był to jedyny mikserski zgrzyt według mnie podczas
tego wieczoru). Choć małe zaskoczenie też miało miejsce podczas tego
występu. Wokalista Noam Rotem wypowiedział po polsku słowa „Ciężko
sprostać takim czasom…” i wtedy osłupiałem. Mały dreszczyk przeszedł po
plecach po wykonaniu „Naszej klasy” Jacka Kaczmarskiego. Tak jakby duch
wstąpił w wokalistę i wyszło czysto. „It’s a kind of magic” jakby
zakrzyknął Freddie. Część tekstu jest w języku polskim ale przeważa tu
hebrajski. Z informacji zasłyszanych podobno tekst nie był zbytnio
modyfikowany aby dopasować go do oryginalnego podkładu. Ciekawostką
jest, iż utwór ten podobno święcił triumfy na izraelskich listach
przebojów kilka lat temu. Szkoda tylko, że reszta kompozycji zespołu
była jakaś taka nijaka. Z przykrością muszę stwierdzić, że był to jednak
najsłabszy punkt programu.
I tu znowu mała przerwa… Ale muszę bo po prostu w życiu byłem na trochu
koncertach, ale tak sympatycznego ochroniarza jaki stał przed nami i
pilnował porządku nigdy nie spotkałem. Uśmiechnięty, coś tam zagadnął,
nawet podrygiwał na koncercie Claptona. No po prostu przywrócił mi wiarę
w ochroniarzy. Oby tak dalej.
Na scenie jako trzeci z kolei pojawił się berliński zespół Abby. Na
początku pojechali takim trancem, że w sumie do kompletu to chyba tylko
ścieżki czegoś białego brakowało, aby mocno odlecieć. A i bez tego było
odlotowo… chłopcy pojechali ostrą psychodelą i szczyptą space-rocka.
Jeszcze fragmenty improwizacyjne. No po prostu miazga muzyczna w
świetnym stylu. A dwie ostatnie kompozycje zapisałem i polecam z całego
serca. Były to „Calm down” i „Monsters”. Spróbuj drogi Czytelniku, nie
zawiedziesz się. Choć za pierwszym razem zapewne nie wejdzie ale Ja
słuchając 50-minutowego setu bo po około pół godzinie kupiłem tę muzykę
choć to nie jest główny nurt, którego słucham.
Pogoda nam trochę nie sprzyjała niestety bo po początkowym słońcu i
rozdawaniu przez hostessy „byczych” okularów pogoda diametralnie się
zmieniła i zachmurzenie nie odpuściło do końca dnia z przelotnymi
opadami deszczu, ale o tym jeszczeza chwilę bo było na wskroś zabawnie.
Gdy w Belo Horizonte Brazylia rozpoczynała drugą połowę batalii o
ćwierćfinał mistrzostw świata na scenie pojawiła się Ona. Księżniczka
pop-rocka klimatycznego Edyta Bartosiewicz i jej znamienici muzycy.
Miałem ogromne obawy co do tej części dnia festiwalowego. I
niepotrzebnie. Edyta głosowo nic nie straciła. Muzycy z wysokiej półki
(może trochę słabo słyszalny gitarzysta elektryczny lecz bas był
niesamowicie dobrze nagłośniony co nie zdarza się często), a Edyta
poczynała sobie na gryfie jak niejeden bóg grecki, który Gryfa miał
możliwość dosiąść. Set był niesamowicie przekrojowy i w sumie składał
się z prawie samych przebojów. Choć początek tego nie zapowiadał.
Wszystko rozpoczęło się od „XXI wieku” (ze świetnym riffem Edyty) i
„Love” z pierwszej płyty artystki. A później to już w sumie same
hiciory. Edyta złapała za gitarę akustyczną i rozbrzmiał „Zegar” a
później w nowej bardziej bluesowej aranżacji „Jenny”. Po zaśpiewaniu
utworu „Wszystkiego najlepszego” śpiewająca zapytała czy ktoś w tym dniu
nie miał urodzin. Okazało się, że jeden z widzów miał więc to właśnie
Kacprowi został zadedykowany ten utwór. W pewnym momencie wokalistka
zapowiedziała, że będzie śpiewać cover i zastanawia się jak szybko
publiczność rozpozna cóź to będzie… a był to utwór „Love tellsusapart” z
repertuaru Joy Division. Końcówka to już w sumie dwa wielkie przeboje:
Szał (też nowa świetna, dynamiczna aranżacja) i Sen. Rozentuzjazmowany
tłum oczywiście nie pozwolił odejść daleko Edycie i jej muzykom i
wrócili jeszcze na jeden bis. „Ostatni” zaśpiewany wraz z publicznością
zgromadzoną w tym dniu na stadionie oświęcimskiego MOSiR-u zwieńczył ten
75 minutowy set nie pozbawiony wzruszeń i powrotów do przeszłości gdy
jeszcze polska muzyka popularna stała na wysokim poziomie.
Napięcie rosło i zagęszczenie tłumu również. Niestety bardziej się
rozpadało a z przodu pojawiły się parasole, które zasłaniały tym, którzy
trochę mniej zapłacili za bilet ale też chcieli zobaczyć mistrza Erica w
całej okazałości. Zaczęli więc skandować „złóż parasol” i za każdym
razem gdy jeden parasol się składał był on okraszony gromkimi brawami .
Na całe szczęście przed głównym daniem wieczoru przestało padać i można
było bez zakłóceń oddać się uczciemuzycznej serwowanej przez szefa
kuchni Erica Claptona.
Zaczęło się punktualnie o 21. Mistrz wszedł na scenę, zadedykował
Bobby’iemuWomackowi ten koncert i rozbrzmiały pierwsze takty
„Somebody’sKnocking”. Ogólnie rzecz ujmując cały set był mieszanką
coverów jak i utworów skomponowanych przez samego Claptona. Na uwagę
szczególną zasługuje „HoochieCoochie Man” Muddy’egoWatersa w którym
solówki na klawiszach i gitarach popłynęły tak pięknie jak łódź w
dorzeczu Amazonki. Po wspaniałych wyczynach Slowhand’a na gitarze
elektrycznej przyszedł czas na fragment z czarną jak noc gitarą
akustyczną. „Driftin’ Blues” rozpoczął część akustyczną wieczoru. To
właśnie w tym miejscu wybrzmiały dla mnie osobiście dwa najważniejsze
utwory w repertuarze mistrza Erica czyli „Tears in Heaven” (piękna,
delikatnie przyspieszona wersja z podwójnymi klawiszami) oraz „Layla”
(magia sama w sobie). Później wokalnie zaprezentowiali się inni
członkowie zespołu. Paul Carrack zaśpiewał „How Long” zaś Andy
FairweatherLow – „Gin House”. W trakcie całego koncertu co chwilę dało
się słyszeć piękne popisy poszczególnych muzyków jak i samego mistrza.
Podstawowy set zakończył się przyjęty z ogromnym entuzjazmemprzebój
J.J.Cale’a – „Cocaine”. Mistrz długo nie kazał na siebie czekać i na bis
zagrał jeszcze „High Time We Went” oryginalnie wykonywany przez Joe
Cocker’a. Po dokładnie 90 minutach wszyscy zeszli ze sceny i pomimo
usilnych prób nie udało się wywołać Erica na choćby jeszcze jeden utwór.
Muszę przyznać, że technicznie było perfekcyjnie. Jakość poruszania się
po gryfie gitarowym przez Claptona to esencja i historia muzyki.
Pozostali członkowie zespołu nie odbiegali od swojego frontmana. Jednak
jest taka mała łyżka dziegciu w tym muzycznym miodzie. Wszystko to
zostało odegrane przez Erica bez żadnych emocji, bez w sumie żadnej
interakcji z publicznością. Bo po każdym utworze „ThankYou” nie uważam
za przejaw kontaktu. Rozumiem, że 50 lat na scenie to szmat czasu, ale
m.in. Paul McCartneybył tak życzliwy dla polskiej publiczności a panowie
są z tej samej generacji muzycznej. Cóż, szkoda. Ja jednak i tak nie
żałuję, bo warto było.
Te 6 godzin w oświęcimskim, muzycznym tyglu minęło jak z bicza trzasł i
trzeba było wrócić do szarej rzeczywistości, która już nastąpiła na
parkingu gdy musiałem czekam ponad 1,5 godziny aby się wydostać z
Oświęcimia. Na szczęście płyt w samochodzie nie brakowało więc
poczekałem i spokojnie wróciłem do domu. Jeszcze tylko dwa zdania. Muszę
przyznać, że organizacja poprawiła się od zeszłego roku, no i ochrona
też dużo przyjemniejsza była. Tak trzymać, a będzie jeszcze lepiej choć
czy może być skoro w tym roku przynajmniej na dzień z Claptonem zostały
wyprzedane wszystkie bilety. Trzymam kciuki i do zobaczenia za rok.
Michał „Angelus” Majewski
Setlista:
Edyta Bartosiewcz:
XXI wiek
Emmilou
Zegar
Jenny
Coś Zmieniło się…
Opowieść
Blues for You
Urodziny
Skłamałam
Love WillTearUsApart
Szał
Sen
bis:
Ostatni
————————
Eric Clapton:
Somebody’s Knocking
Key to the Highway
Pretending
HoochieCoochie Man
Tell the Truth
Driftin’ Blues
Nobody Knows You When You’re Down and Out
Crazy Mama
Tears In Heaven
Layla
How Long
Gin House
Cross Road Blues
Little Queen of Spades
Cocaine
bis:
High Time We Went