2014.05.31 – Clepsydra – Konin

Marzenia czasami się spełniają! Kiedy poznałem muzykę szwajcarskiej legendy neoprogresu – Clepsydry, zespół ten już niestety od kilku lat nie istniał. Gdzieś tam w głębi duszy marzyło mi się, żeby znowu kiedyś się zeszli wyśmienici muzycy z okolic miasteczka Ticino i dali choć kilka koncertów. Pojechałbym za nimi chyba na sam kraniec świata by na własne oczy ich zobaczyć i na własne uszy usłyszeć muzykę, która jest tak bliska mojemu sercu… Tymczasem w ostatni majowy dzień szwajcarski kwintet zawitał na jedyny koncert w Polsce do Konina, w ramach swojej trasy pod znamiennym tytułem CLEPSYDRA REUNION TOUR 2014.

W ten ciepły majowy wieczór byłem chyba jednym z najszczęśliwszych ludzi na ziemi! Nie dość, że miałem wreszcie okazję na żywo posłuchać, spotkać się oraz porozmawiać z moimi idolami, to jeszcze przypadło mi w udziale zapowiedzenie tego unikalnego i wręcz magicznego, (chyba nie tylko dla mnie), koncertu. Tu mała prywatna dygresja skierowana do organizatora – przesympatycznego Witka Andree z poznańskiej Agencji OSKAR. Dzięki wielkie za Twoją odwagę i upór , dzięki któremu ten koncert doszedł do skutku! Ze sceny miałem także okazję podziękować drugiemu człowiekowi z OSKARA – Włodkowi Wojciechowskiemu. Wiele lat wcześniej nagrał mi całą dyskografię Szwajcarów, którzy zauroczyli mnie od pierwszego przesłuchania!

Ale do rzeczy! Ten niesamowity wieczór zaczął się od bardzo „clepsydrowskiego” nagrania – The Missing Spark z płyty pt. Fear oraz tytułowego utworu z krążka Alone. Już po pierwszych dźwiękach gitary wiedziałem, że niezwykle uzdolniony Marco Cerulli, który kiedyś zastąpił charyzmatycznego Lele Hoffmana, będzie tego dnia dokonywał na swoim instrumencie prawdziwych cudów. Po kolejnym utworze pt. 4107, z debiutanckiego albumu Hologram, byłem też pewny, że da z siebie wszystko unikalny wokalista, o bardzo oryginalnej, wysokiej barwie głosu – Aluisio Maggini. Po przepięknie wykonanym Tuesday Night, z bodaj najlepszej płyty zespołu pt. Alone – już byłem w stu procentach przekonany, że wszyscy muzycy po blisko 13 latach przerwy wciąż są w znakomitej formie, nie brakuje im scenicznego luzu i radości z uprawianej sztuki. Kolejny utwór wprawił mnie, ale i stu dwudziestoosobową publikę 9niestety niezbyt liczną – choć niech żałują ci co do Konina nie przyjechali, oj niech żałują…) w prawdziwy zachwyt. Na scenie pozostał tylko frontman oraz klawiszowiec Phil Hubert i przepięknie zaintonowali jeden z moich ulubionych kawałków grupy – No Place for Flowers (tu w całkiem nowej aranżacji), z trochę niedocenianej, ale znakomitej, drugiej płyty zespołu pt. More Grains of Sand.

Powoli na scenę wchodzili pozostali członkowie zespołu, a to co na koniec tego utworu zaczął wyprawiać na gitarze Marco Cerulli – to po prostu mistrzostwo świata, które na długo pozostanie nie tylko w mojej pamięci! Gromkie brawa i zachwyt publiczności były oczywiste, a ja więcej niż ukontentowany czekałem na dalsze, moje ulubione kawałki z repertuaru szwajcarskich Włochów (z wyjątkiem charyzmatycznego basisty Andy Thommena – wszyscy przyznają się do włoskich korzeni). Wprawdzie nie usłyszałem kilku ulubionych piosenek, ale ślicznie wykonany, nastrojowy The Nest, energetyczny Fearless, refleksyjny The Cloister, lekki i zwiewny, wspominający „szczenięce lata” The Nineteenth Hole (oba z płyty Alone) czy pięknie wyśpiewany przez Aluisio i zagrany na klawiszach przez Huberta Travel of Dream – zaspokoił mój apetyt niemal w całości. Na deser i niestety na koniec, zespół zagrał śliczny, mniej znany utwór pt. The Prisoners Victory z płyty More Grains of Sand, który łagodnie przeszedł w inny utwór kończący tą płytę pt. The Last Grain.

Ani się obejrzeliśmy jak ponad półtorej godziny przeleciało i Andy Thommen w imieniu grupy pożegnał się z rozentuzjazmowaną publicznością po angielsku i po niemiecku. Oczywiście widzowie nie dali tak szybko zejść ze sceny muzykom z kraju najsłodszej czekolady i najdroższych zegarków. Przy aplauzie publiczności, która w dużej części wstała z wygodnych krzeseł i ruszyła pod scenę, zespół brawurowo wykonał piosenkę Moonchine on Heights i na sam koniec uraczył słuchaczy zwieńczającym ostatnią płytę w ich dyskografii kawałkiem pt. End of Tuesday. Publiczność zgotowała sympatycznym Helwetom długą owację, a Rysiu Bazarnik, nasz korespondent z Konina, równie tego dnia wniebowzięty jak i ja, zaprosił publiczność na scenę do wspólnego, „rodzinnego” zdjęcia z zespołem. A potem były autografy, już prywatne zdjęcia w kuluarach, pogaduchy przy piwie, wiele serdeczności i komplementów. I wszyscy żałowali, że ten niesamowity wieczór tak szybko się skończył i trzeba było wracać do domu – choć z przepiękną muzyką w uszach i radością w sercach…

Marzenia się spełniają! Ale nie tylko z tego powodu będę wspominał urokliwy występ szwajcarskiej Clepsydry. Był to jeden z najlepiej nagłośnionych koncertów na jakich byłem (a trochę już ich w życiu widziałem). Instrumenty brzmiały niezwykle wyraźnie i selektywnie. Doskonale słyszalny był bas Andy Thommena, a dobrze nagłośnić ten instrument to duża sztuka i oczywiście wymagana jest odpowiednia akustyka sali, którą klub OSKARD posiada jak mało który klub w Polsce! Miło będę także wspominał rozmowy z niezwykle przyjaznymi i otwartymi na fanów muzykami. Z Pietro Ducą i Andy Thommenem korespondowałem od ponad roku, ale móc ich uścisnąć, komplementować i poplotkować z nimi – to bezcenne! Tak na marginesie – w przyszłym roku powstanie piąta płyta i jest także szansa na DVD z występu na festiwalu RosFest w USA! Koncert będę pamiętał jeszcze z jednego, może najważniejszego powodu. Jeden z największych fanów zespołu w Polsce – Przemek z Wrześni stracił w ubiegłym roku mamę i na wieść o przyjeździe Clepsydry do Polski, którą otrzymał ode mnie przed samymi Świętami, powiedział, że jest to dla niego najpiękniejszy prezent pod choinkę w najsmutniejszym dla niego roku… Tydzień przed koncertem Przemek stracił i ojca. Mimo takiego nieszczęścia przyszedł na występ z synem. Wzruszony, w skupieniu obserwował i słuchał swoich idoli, a szczęście jakie miał w oczach po koncercie utwierdziło mnie w przekonaniu, że muzyka ma jakaś transcendentną moc, która pozwala marzyć, zapominać, czasem bujać w obłokach, a czasem twardo stąpać po ziemi. Z pewnością tego magicznego wieczoru nie zapomnę nigdy. Tak jak i ty Przemku…

Muzyką szwajcarskich Mistrzów zachwycał się:
Andrzej „Gandalf” Baczyński
Zdjęcia: Krzysiek „Jester” Baran

Dodaj komentarz