W dniu koncertu CRIPPLED BLACK PHOENIX w warszawskiej Progresji kolega
który nie zna tego zespołu zapytał mnie w jakim stylu gra ta kapela.
Przez chwilę zastanawiałem się co mu powiedzieć, bo w jednym zdaniu
trudno określić muzykę jaką tworzy angielski zespół występujący na
scenie już od 10 lat. Psychodelia, space rock, trochę doom metalu,
trochę post rocka, progresywnych klimatów – a może najlepszym
określeniem jest to które używa sam zespół – ballady końca świata?
Niemal równo dwa lata temu Okaleczony Czarny Feniks koncertował w Polsce
i miałem przyjemność oglądać ich po raz pierwszy na żywo w klubie
Progresja. Tym razem przyjechał do Polski promować swoją cieplutką
jeszcze, właśnie wydaną płytę pt. White Light Generator, którą dane mi
było wysłuchać dwa dni przed koncertem. Krążek wiele obiecywał dlatego z
wielką chęcią wybrałem się na koncert niezwykle ciekawego i twórczego
zespołu (wydał już siedem płyt).
Spektakl zaczął się od starszego utworu pt. Rise Up and Fight z bodaj
najlepszego krążka w dyskografii, pt. Resurrectionists. Zaraz po nim
wybrzmiało kilka utworów z najnowszej płyty, m.in. Black Light
Generator, Let’s Have An Apocalypse Now! , Caring Breeds The Horror
oraz jeden z moich ulubionych, najnowszych kawałków pt. No! Na żywo
wybrzmiały jeszcze lepiej, jeszcze soczyściej niż na płycie. Bo bardzo
ciepłym przyjęciu nowych utworów lider i założyciel zespołu Justin
Greaves serdecznie podziękował za entuzjastyczne przyjęcie grupy i
liczne przybycie fanów na koncert (choć moim zdaniem nie było więcej niż
około 150 osób na sali). Po chwili wybrzmiały brawurowo wykonane
utwory: The Brain/Poznan oraz Born in Hurricane z mojej ulubionej płyty
pt. Mankind/ The Crafty Ape. Wyrażnie rozgrzana publiczność doczekała
się kolejnej nowości – świetnie wykonanej, przepięknej ballady z
ostatniej płyty pt. We Remember You.
Trochę miałem niedosyt, że na tym nagraniu zespół zakończył prezentację
nowego albumu, bo czekałem prawdę mówiąc na więcej utworów, a
przynajmniej połowa z nich na scenie Progresji nie wybrzmiała. Po chwili
zapomniałem już o swoim niedosycie bo wspaniale tego dnia dysponowany
gitarzysta Karl Demata zaintonował jedną z moich ulubionych piosenek pt.
The Hart of Every Country. Po niej usłyszeliśmy jeszcze kilka kawałków z
wcześniejszych płyt zespołu m.in. 444 oraz prawie całą płytę pt. I,
Vigilante (cztery z pięciu utworów). Ponad dwugodzinny występ zakończył,
zresztą tak jak dwa lata temu, wspaniały, melodyjny utwór pt. Burnt
Reynolds, którego refren cała sala wyśpiewała razem z zespołem.
Po gorącej owacji grupa wyszła na dwudziestominutowy bis , podczas
którego zagrała z ogromną werwą utwór Let The Day Begin oraz pastiszowy
kawałek pt. Bella Ciao, podczas którego znakomitą solówką, nie pierwszy
zresztą raz tego wieczoru, popisał się filigranowy Karl Demata.
Po koncercie można było nabyć płyty i koszulki zespołu, wziąć autografy
od członków kapeli oraz podzielić się z nimi wrażeniami z koncertu.
Jednym z najbardziej zadowolonych ludzi na sali był prezes klubu pan
Marek, który jest zresztą wielkim fanem zespołu. Dumnie prezentował
autograf perkusisty, który ten złożył mu…na plecach.
Wracając wielce zadowolony do domu pomyślałem, że Czarny Feniks to jedna
z najbardziej niedocenianych progresywnych kapel ostatnich lat. Ich
wielką zaletą jest to, że nikogo nie naśladują, wypracowali swój styl i
brzmienie i cieszą się tym co robią, nie zważając na nikczemne nakłady
płyt czy niezbyt dużą frekwencję na koncertach. Myślę, że ta grupa
bardziej będzie doceniana w przyszłości niż obecnie, ale przecież w
sztuce, a w muzyce zwłaszcza, mieliśmy wiele podobnych przykładów, że
dopiero potomni docenili to czego współcześni nie potrafili dostrzec. Ja
z dużą uwagą będę śledził dalsze poczynania zespołu i mam nadzieję, że
za kolejne dwa lata znów zobaczę ich w moim ulubionym muzycznym klubie w
równie dobrej formie.
Andrzej „Gandalf” Baczyński