Najlepsza na świecie podróba Floydów po raz kolejny zawitała z koncertami do naszego kraju. Chociaż słowo
„podróba“ chyba nie do końca pasuje do Aussies. Ma pejoratywne
zabarwienie, a australijscy Floydzi wykonują swoją robotę perfekcyjnie.
Każdy element ich widowiska przygotowywany jest z pieczołowitą
starannością. Światła, lasery, okrągły ekran, projekcje filmowe
towarzyszące utworom, brzmienie… Ba! Nawet trzy panie w chórkach
ruszają się jak na koncertach oryginalnych Pink Floyd. Swoją drogą to
prawdziwy fenomen: Gilmour, Waters i Mason nie nagrali nic nowego od 20
lat, a ich muzyka wciąż przyciąga tłumy. I to w wykonaniu tribute bandu!
TAPFS mają wypełniony kalendarz koncertów już do połowy 2015 roku…
Tegoroczna trasa przebiega pod szyldem „Set The Controls“. Przyznam
szczerze, że nieco zaskoczyła mnie zarówno nazwa tournee, jak i dobór
repertuaru na katowickim koncercie. Liczyłem raczej na jakąś celebrację
20 rocznicy ukazania się „The Division Bell“, ostatniej studyjnej płyty w
dyskografii słynnych Brytyjczyków. Tymczasem najliczniejszą
reprezentację w setliście miała tego wieczoru „Ściana“ (6 utworów).
Tuż po 20.00 z głośników dobiegły fragmenty kawałków z debiutanckiej,
mocno zabarwionej psychodelią debiutanckiej płyty, nagranej jeszcze z
Sydem Barrettem. Kiedy jednak w „Spodku“ zgasły światła, z ciemności
wyłoniły się charakterystyczne, doskonale wszystkim znane, delikatne
dźwięki klawiszy. Potem do Jasona Sawforda dołączył gitarzysta Steve
Mac… „Shine On You Crazy Diamond“. Czy można wyobrazić sobie lepszy
początek ponad dwugodzinnego wieczoru z muzyką Pink Floyd? Odgłosy
maszynerii zwiastowały pozostanie przy albumie „Wish You Were Here“.
Jako drugi zabrzmiał „Welcome To The Machine“. Duży plus dla Alexa
McNamary, który wziął na siebie ciężar głównej partii wokalnej.
Potem Australijczycy zafundowali widowni przeskok o blisko dwadzieścia
lat. „What Do You Want From Me“ i gorąco powitane „Take It Back“. Czyżby
zespół zamierzał grać po dwa utwory z każdej płyty Floydów? Te
rozważania legły w gruzach podczas kolejnej sekwencji utworów. Z
kultowej „Ciemnej strony księżyca“ zagrali bowiem trzy kompozycje:
„Time“ (wstęp – tradycyjnie ciarki na plecach), „The Great Gig In The
Sky“ (gdzie wokalizy Clare Torry solidarnie podzieliły między siebie
trzy panie z chórku) i „Us and Them“. Błogi nastrój jaki pozostał w
„Spodku“ po tej ślicznej balladzie rychło zburzyły dźwięki helikoptera.
„The Happiest Days of Our Lives“ płynnie przeszło w „Another Brick In
The Wall“. Szybko sięgnęli po największy przebój Pink Floyd. Zagrali go w
wydłużonej wersji, był to zarazem finał pierwszej części.
Wrócili po 20 minutach. Na pierwszy ogień „Pigs“ (na ekranie
zilustrowany impresją filmową z udziałem słynnych brytyjskich polityków,
ale przez chwilę mignęli również… członkowie Sex Pistols) z
kontrowersyjnej płyty „Animals“. A potem odpalili „Set The Controls For
The Heart of The Sun“. Dla mnie był to najbardziej magiczny fragment
tego koncertu. Rewelacyjnie przypomnieli ten stareńki, psychodeliczny
kawałek, który otwierał drugi albmum Pink Floyd.
W drugiej części koncertu nie mogło oczywiście zabraknąć „Wish You Were
Here“ poprzedzonego fragmentami utworów najsłynniejszych australijskich
artystów (między innymi AC/DC, Kylie Minogue). Ze stałych grepsów
Aussies był też wielki, nadmuchiwany, różowy kangur radośnie
podskakujący z tyłu sceny przy dźwiękach „One Of These Days“. Po nim
Sawford pozdrowił publiczność i zapowiedział ostatni utwór koncertu.
Monumentalne „Comfortably Numb“, oczywiście ze srebrną kulą w
scenografii.
Bez bisu nie mogło się jednak obejść. Finał – przewidywalny. Dynamiczne „Run Like Hell“ i pożegnanie owacją na stojąco.
Szkoda, że Aussies tym razem pominęli zupełnie kilka albumów,
przydałoby się też może parę mniej oczywistych utworów oryginału w
setliście. Ale i tak było bardzo fajnie…
Robert Dłucik