2014.05.06 – The Australian Pink Floyd Show – Katowice

140505apf

Najlepsza na świecie podróba Floydów po raz kolejny zawitała z koncertami do naszego kraju. Chociaż słowo
„podróba“ chyba nie do końca pasuje do Aussies. Ma pejoratywne zabarwienie, a australijscy Floydzi wykonują swoją robotę perfekcyjnie. Każdy element ich widowiska przygotowywany jest z pieczołowitą starannością. Światła, lasery, okrągły ekran, projekcje filmowe towarzyszące utworom, brzmienie… Ba! Nawet trzy panie w chórkach ruszają się jak na koncertach oryginalnych Pink Floyd. Swoją drogą to prawdziwy fenomen: Gilmour, Waters i Mason nie nagrali nic nowego od 20 lat, a ich muzyka wciąż przyciąga tłumy. I to w wykonaniu tribute bandu! TAPFS mają wypełniony kalendarz koncertów już do połowy 2015 roku…

Tegoroczna trasa przebiega pod szyldem „Set The Controls“. Przyznam szczerze, że nieco zaskoczyła mnie zarówno nazwa tournee, jak i dobór repertuaru na katowickim koncercie. Liczyłem raczej na jakąś celebrację 20 rocznicy ukazania się „The Division Bell“, ostatniej studyjnej płyty w dyskografii słynnych Brytyjczyków. Tymczasem najliczniejszą reprezentację w setliście miała tego wieczoru „Ściana“ (6 utworów).

Tuż po 20.00 z głośników dobiegły fragmenty kawałków z debiutanckiej, mocno zabarwionej psychodelią debiutanckiej płyty, nagranej jeszcze z Sydem Barrettem. Kiedy jednak w „Spodku“ zgasły światła, z ciemności wyłoniły się charakterystyczne, doskonale wszystkim znane, delikatne dźwięki klawiszy. Potem do Jasona Sawforda dołączył gitarzysta Steve Mac… „Shine On You Crazy Diamond“. Czy można wyobrazić sobie lepszy początek ponad dwugodzinnego wieczoru z muzyką Pink Floyd? Odgłosy maszynerii zwiastowały pozostanie przy albumie „Wish You Were Here“. Jako drugi zabrzmiał „Welcome To The Machine“. Duży plus dla Alexa McNamary, który wziął na siebie ciężar głównej partii wokalnej.

Potem Australijczycy zafundowali widowni przeskok o blisko dwadzieścia lat. „What Do You Want From Me“ i gorąco powitane „Take It Back“. Czyżby zespół zamierzał grać po dwa utwory z każdej płyty Floydów? Te rozważania legły w gruzach podczas kolejnej sekwencji utworów. Z kultowej „Ciemnej strony księżyca“ zagrali bowiem trzy kompozycje: „Time“ (wstęp – tradycyjnie ciarki na plecach), „The Great Gig In The Sky“ (gdzie wokalizy Clare Torry solidarnie podzieliły między siebie trzy panie z chórku) i „Us and Them“. Błogi nastrój jaki pozostał w „Spodku“ po tej ślicznej balladzie rychło zburzyły dźwięki helikoptera. „The Happiest Days of Our Lives“ płynnie przeszło w „Another Brick In The Wall“. Szybko sięgnęli po największy przebój Pink Floyd. Zagrali go w wydłużonej wersji, był to zarazem finał pierwszej części.

Wrócili po 20 minutach. Na pierwszy ogień „Pigs“ (na ekranie zilustrowany impresją filmową z udziałem słynnych brytyjskich polityków, ale przez chwilę mignęli również… członkowie Sex Pistols) z kontrowersyjnej płyty „Animals“. A potem odpalili „Set The Controls For The Heart of The Sun“. Dla mnie był to najbardziej magiczny fragment tego koncertu. Rewelacyjnie przypomnieli ten stareńki, psychodeliczny kawałek, który otwierał drugi albmum Pink Floyd.

W drugiej części koncertu nie mogło oczywiście zabraknąć „Wish You Were Here“ poprzedzonego fragmentami utworów najsłynniejszych australijskich artystów (między innymi AC/DC, Kylie Minogue). Ze stałych grepsów Aussies był też wielki, nadmuchiwany, różowy kangur radośnie podskakujący z tyłu sceny przy dźwiękach „One Of These Days“. Po nim Sawford pozdrowił publiczność i zapowiedział ostatni utwór koncertu. Monumentalne „Comfortably Numb“, oczywiście ze srebrną kulą w scenografii.

Bez bisu nie mogło się jednak obejść. Finał – przewidywalny. Dynamiczne „Run Like Hell“ i pożegnanie owacją na stojąco.

Szkoda, że Aussies tym razem pominęli zupełnie kilka albumów, przydałoby się też może parę mniej oczywistych utworów oryginału w setliście. Ale i tak było bardzo fajnie…

Robert Dłucik

Dodaj komentarz