Nie często się zdarza bym się wybierał na koncert grupy, którą
stosunkowo mało znam, bo z siedmiu wydanych płyt słuchałem zaledwie
dwóch i kilka innych pojedynczych utworów . Z tym większą ciekawością i
sporymi nadziejami wybrałem się do warszawskiego klubu PROXIMA na niemal
już legendarny irlandzki zespół post rockowy o niebanalnej nazwie God
Is An Astronaut.
Zanim Irlandczycy pojawili się na scenie dość licznie zgromadzonej w
tym dniu publiczności zaprezentował się młody, obiecujący zespół post
rockowy z Puław, również o ciekawej nazwie Servants of Silence (Służący
Ciszy). Trochę ponad półgodzinny , bardzo emocjonalny, pełen ekspresji
występ grupy znanej z koncertów ze szwedzką Doreną czy polskim Tides
From Nebula – rozgrzał warszawską publiczność i był świetną przystawką
przed daniem głównym czyli występem gwiazdy z „Zielonej Wyspy”. Po
trochę zbyt długo przeciągającej się przerwie, wreszcie na scenie
pojawili się Irlandczycy, witając się z fanami łamaną polszczyzną. Na
początek zagrali nieźle znane mi utwory z ostatniego, wydanego we
wrześniu ubiegłego roku albumu pt. Origins. Mnie najbardziej przypadł do
gustu wyjątkowo energetycznie zagrany utwór pt. Transmissions. Po
pierwszej odsłonie znanych mi utworów z dwóch ostatnich płyt, gitarzysta
zapowiedział powrót do przeszłości i nagrania z dwóch pierwszych
krążków zespołu pt. The End Of The Beggining (z przepięknym tytułowym
utworem) oraz All Is Violent All Is Bright. Z każdym zagranym kawałkiem
zespół rozkręcał się coraz bardziej i kolejne utwory na dobre wprawiły w
muzyczny trans publiczność, a siedzące obok mnie trzy panny nie
wytrzymały i zaczęły szaleńczo wirować w takt rytmicznej, bardzo
klimatycznej, ale momentami i ostrej, soczystej muzyki, pełnej ekspresji
i wielowarstwowej struktury. Bardzo podobała mi się sekcja. Znakomity
perkusista cały czas nadawał tempo i zmieniał rytm, a basista, wyjątkowo
dobrze tego dnia dysponowany, wyprawiał prawdziwe cuda na swoim
„wiośle”. Nagłośnienie w Proximie też było tego dnia bez zarzutu.
Półtorej godziny minęło jak z bicza strzelił. Po krótkiej przerwie grupa
zagrała jeszcze trzy bardzo energetyczne utwory na bis, z których
najbardziej podobał mi się rozpędzający się jak prawdziwe tsunami
kawałek , jeśli dobrze zrozumiałem gitarzystę, pt. Six,Six,Six. W ogóle
zauważyłem podobną tendencję w wielu utworach zespołu. Spokojny,
rytmiczny początek, z jakimś ładnym gitarowym motywem, a później
narastające tempo, ostrzejsze riffy, aż do niemal muzycznej ekstazy na
sam koniec utworu. Gorące brawa pożegnały sympatycznych Irlandczyków i
tylko dało się słyszeć głosy, że koncert trwał za krótko i nie wszyscy
doczekali się swoich ulubionych utworów. Za to prawdziwą frajdę mieli
chętni do kupienia płyt, bo w dobrych cenach (40 zł) można było nabyć
niemal całą dyskografię zespołu, włącznie z Ep-ką pt. A Moment of
Stillness oraz fajnymi koszulkami firmowymi grupy.
W kuluarach wreszcie dowiedziałem się skąd pochodzi oryginalna nazwa
zespołu. Podobno jest to cytat z ulubionego przez jej członków filmu pt.
Nightbreed (Nocne Plemię). Jadąc do domu skąpanymi w siąpiącym deszczu
ulicami stolicy, pomyślałem, że ta trochę dziwaczna nazwa wyjątkowo
dobrze pasuje do tej grupy. Jest trochę jak jej muzyka – niebanalna,
tajemnicza, bezkresna i nie do końca określona. Miałem tego dnia
nieodparte wrażenie, ze spędziłem wyjątkowo udane dwie godziny mojego
cennego życia. A koncerty GOD IS AN ASTRONAUT polecam wszystkim
miłośnikom klimatycznego i energetycznego grania w iście „boskim i
kosmicznym” wydaniu. Okazje będą bo grupa zagra jeszcze kilka razy w
naszym kraju.
Andrzej „Gandalf” Baczyński