Przy okazji recenzowania ostatniego, a do tego niezwykle udanego albumu pionierów niemieckiego power metalu napomknąłem, odnośnie podwójnej wizyty zespołu w naszym kraju, „…w brzuchu wierci na samą myśl, że może nas tam zabraknąć…”. Teraz z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że nie dopadła mnie żadna gastrologiczna przypadłość – dzięki życzliwości osób trzecich udało się dotrzeć do katowickiego Mega Clubu. Z tego też powodu wypełniała mnie ogromna radość, bo do tej pory nie było mi dane obejrzeć Primal Fear w akcji, a po kościach czułem, że ten zespół na żywo potrafi sponiewierać. Czy tak faktycznie się stało? Zainteresowanych odpowiedzią na postawione pytanie zapraszam do dalszej lektury.
O samej podróży mogę napisać jedynie tyle, że przebiegła ona ekspresowo i to nie tylko dlatego, że auto mknęło autostradą – sprzyjało temu wyborne towarzystwo. Nawet nie wiem, kiedy dotarłem na miejsce. Na szczęście z otwarciem klubu nie czekano do ostatniej chwili i całkiem szybko udało się przeniknąć do środka, ale nie tak prędko… Przy bramce przeżyłem lekki stres wywołany wysokim prawdopodobieństwem spędzenia koncertu poza klubem. Nie będę wchodził w szczegóły – w rezultacie osobisty urok, mediacyjne zdolności złamały człowieka na bramce ;))) i udało się wejść!
Po zaczerpnięciu oddechu czym prędzej udałem się w kierunku zespołowych „sklepików” jednak czynnik ekonomiczny sprawił, że chyżo (prawie ze łzami w oczach) musiałem oddalić się w innym kierunku. Tak też zająłem miejsce w głównej Sali, w której na tą chwilę zgromadzonych było jak na lekarstwo. Rozpoczęło się oczekiwanie na start i tutaj miłe zaskoczenie, pierwszy występ rozpoczął się około pół godziny przed czasem.
Początkowa radość szybko przeobraziła się w uczucie zgoła odmienne. Sprawcą tego stanu rzeczy stał się rodzimy Scream Maker, który w ostatnim czasie aktywnie wkręca się na wiele koncertów. Niestety to, co dane było zobaczyć/usłyszeć budziło tylko jedną myśl – kiedy to się skończy! Panowie zarówno w kwestii instrumentalno – technicznej, jak również poziomie samych kompozycji mają jeszcze wiele do zrobienia. Reasumując zespół „screamu nie maker”! Nie zmienił tego nawet słabo wykonany cover Iron Maiden… Zapomniałem dodać, że jeden niestrudzony jegomość (obficie zaprawiony procentami) bawił się wyśmienicie, a jego nachalne zachowanie (jak się nie mylę) zostało odpowiednio potraktowane… ale o tym za moment.
W następnej kolejności na scenie zainstalował się niemiecki Messenger. Błagalnie patrzyłem w niebo, prosząc w duchu, by tym razem występ stał na dużo wyższym poziomie. Niestety moje błagalne prośby nie zostały do końca wysłuchane. Promujący „Starwolf – Pt. 1: The Messengers” nie pokazali w sumie niczego ciekawego. Pomijając kiepskie nagłośnienie, zespół prezentował się słabo i nie pomagał temu nawet image poszczególnych muzyków. Plusem było jednak to, że niemiecka ekipa zagrała króciutki set, podczas którego pojawiło się kilka fajnych momentów. I tym razem napojony człek zdawał się bawić w najlepsze…
Po dwóch mało ujmujących występach poczułem się nieco zażenowany, pojawiła się nawet myśl, że być może wyprawa na ten koncert nie była najlepszym posunięciem… Pesymistyczno – sceptyczny nastrój momentalnie zgruzował szwedzki Bullet. Przyznam, że studyjne albumy zespołu nie robią na mnie większego wrażenia, ale to, co panowie pokazali w trakcie swojego występu było po prostu fenomenalne. W jednej chwili zapomniałem o mało lukratywnych supportach – Bullet po prostu rządził! Przez kilkanaście minut grupa okazała kawał rzemiosła. Chciało się patrzeć/słuchać. Sprzyjały temu specyficzny image, sceniczne, często zsynchronizowane ruchy gitarzystów oraz potężny głos równie potężnego Dag Hell Hofera. Kolejne, wysoce energetyczne kawałki stylizowane na klimat AC/DC robiły jak najlepsze wrażenie i nierzadko nóżka chodziła sama. Ten zespół na żywo to prawdziwa petarda.
W okolicach 21:20 nastąpiła blisko półgodzinna przerwa techniczna, cisza przed burzą – nieuchronnie zbliżał się czas nadejścia kolejnego muzycznego żywiołu. Czułem pewne obawy przed występem gwiazdy, ale z drugiej strony nieraz dane mi było doświadczyć, że niemieccy wyjadacze pokroju Helloween, Gamma Ray nie „kalafiorzą”. Jak wobec tego wypadł Primal Fear?
Już po pierwszych dźwiękach mogłem śmiało powiedzieć, że twórcy pamiętnego „Nuclear Fire” na żywo są niczym żywioł/maszyna, a wieczór w ich towarzystwie straconym nie będzie. Jednym minusem ich występu było nienajlepsze nagłośnienie (bolączka polskich koncertów) i tu tradycyjnie pomogły niezawodne słuchaweczki, skutecznie niwelujące wszystkie nieudogodnienia.
Na scenie i nie tylko panowało żywiołowa atmosfera, wśród muzyków panował pełen luz. Widać, że granie sprawia Niemcom przyjemność, radość. Widząc takie rzeczy, nieraz złapałem się na samoistnym uśmiechu. Poza tym trudno było stać spokojnie, gdy zespół raczył nas takimi rarytasami jak „Angel In Black”, „Nuclear Fire” czy otwierający „Final Embrace”. Setlista obfitowała w premierowy materiał i w tej materii Primal Fear zaprezentował „Alive & On Fire”, genialny „Delivering The Black”, równie wyborny „One Night In December ” czy też singlowy „When Death Comes Knocking”. Genialnie wypadł rozbudowany „Fighting The Darkness”, gdzie zespół wprowadził nastrojową atmosferę. Nie zabrakło również starszych klasyków jak „Chainbreaker” czy bisowy „Running In The Dust”. Nie obyło się również bez nieco nowszych hitów jak świetny „Seven Seals”, młodszy „Bad Guys Wear Black” oraz kultowy „Metal Is Forever”, który na żywo po prostu wymiata.
Instrumentalnie panowie pokazali się z jak najlepszej strony, Ralf wokalnie nie oszczędzał się ani na moment, a jego wysokie rejestry cięły powietrze niczym samurajski miecz. Gitarzyści nie ustępowali swojemu frontmanowi, nieustannie atakując solówkami. Energia i moc biły ze sceny, co dodatkowo podsycała dynamiczna i do tego diabelnie fachowa praca Randy’ego Blacka za rozbudowanym zestawem perkusyjnym. Również Mat Sinner nie pozostawał bierny i wszędzie było go pełno.
Wszystko cykało jak w zegarku, choć w pewnym momencie zrobiło się groźnie. Na początku jednego z ostatnich kawałków, spod rąk Alexa Beyrodta wydobyły się fałszywe dźwięki i tutaj pora na rozwinięcie wątku odnośnie pewnego idioty (przypuszczam, że to ten sam delikwent nasączony obficie alkoholem). Chwycił on zaborczo gitarę muzyka i nie chciał jej puścić. Stąd fałsz oraz konsternacja nawet wśród reszty muzyków. Na całe szczęście dyskomfortowa sytuacja nie trwała długo – Alex wylewnie i obficie potraktował łobuza, plując nań ze sceny niczym wąż jadem.
Oczywiście nie obyło się bez bisów – dodatkowo Primal Fear zaprezentował wspomniany wcześniej „Running In The Dust” oraz „żrący” koncertowo „Unbreakable Pt. 2” i to był niestety koniec emocjonującego występu.
Przyznam, że półtoragodzinny set przeleciał w mgnieniu oka – co tu dużo mówić, czułem spory niedosyt, chciałem więcej! Jednak wszystko co dobre, kiedyś się kończy, tylko dlaczego aż tak szybko. Ekipa z Primal Fear zagrała bardzo dobry, udany koncert. Power metal w niemieckim wydaniu najwyższych lotów. Stąd też odpowiedź na powyżej postawione pytanie brzmi następująco – sponiewieranie miało miejsce! Kto nie był ten ma czego żałować.
PS. Podziękowania dla Piotra i Anety z zaprzyjaźnionego serwisu MetalSide za udostępnienie fotografii!
Marcin Magiera