„Artysta musi być wolny…” – nie jest to motto, życiowe należące
do Stevena Wilsona. Zdanie to wypowiedział niegdyś Józef Skrzek. Ale ten
zabrzański koncert uzmysłowił mi jak bardzo słowa te pasują właśnie do
osoby Stevena Wilsona! To nie tylko muzyk, wokalista, gitarzysta,
klawiszowiec, autor tekstów, twórca muzyki jak i producent muzyczny….
To po prostu artysta, muzyczny wizjoner, potrafiący jak nikt inny
połączyć dziedzictwo najznamienitszych muzycznych wzorców rockowej
klasyki, ze współczesnym brzmieniem, nie popadając przy tym w pułapkę
czegoś co można określić słowami „ale to już było”!
Pozwolę sobie zacytować jeszcze raz słowa >i>„artysta musi być
wolny…”. Takiego poczucia artystycznej wolności nie dawały Wilsonowi
muzyczne symbiozy, które tworzył w ostatnich latach z Timem Bownessem
(No- Man), z Avivem Geffenem (Blackfield), czy z Mikaelem Åkerfeldtem
(Storm Corrosion). Absolutnej wolności nie doświadczał chyba ostatnio
również w muzycznej klatce, którą sam stworzył (Porcupine Tree), która
to od fazy w zasadzie solowego projektu przekształciła się w prawdziwie
rockowy zespół – zespół czyli twór, gdzie do powiedzenia w kwestii
muzycznej ma cała grupa a nie jednostka. Ta formuła widocznie okazała
się dla Wilsona zbyt ciasna. Chociaż wszyscy mamy nadzieję, że do tej
„muzycznej klatki”, Steven jeszcze kiedyś powróci, jednak każda kolejna
płyta artysty, sygnowana wyłącznie jego imieniem i nazwiskiem udowadnia
jak wielki wpływ na wartość artystyczną tworzonej przez niego muzyki
ma właśnie owa muzyczna wolność absolutna! Wolność nieograniczona
ramami stylów muzycznych, pomysłami artystów z którymi się tworzy, czy
kaprysami wytworni muzycznych, z którymi należy się związać!
To czego doświadczyliśmy w hali zabrzańskiego Domu Muzyki i Tańca było
doskonałym upustem tej nieograniczonej artystycznej wolności! Jednak
aby taką artystyczną wolność wprowadzić w życie, potrzeba osób które
będą potrafiły ten muzyczny zamysł w perfekcyjny sposób zrealizować.
Wilsonowi udało się taką grupę doskonałych muzyków zgromadzić wokół
siebie. To nie był tak naprawdę zwykły rockowy koncert, to był prawdziwy
muzyczny spektakl, w którym Steven Wilson był reżyserem jak również
odtwórcą głównej roli, ale tak naprawdę tego wieczoru nie było aktorów
drugoplanowych. Oprócz reżysera – Stevena Wilsona, główne role zagrali:
Guthrie Govan (gitara), Adam Holzman (klawisze), Theo Travis (flet,
saksofon), Nick Beggs (bas Chapman stick), Chad Wackerman (perkusja).
Punktualnie o godzinie dwudziestej na scenicznych deskach zabrzańskiego
Domu Muzyki i Tańca pojawiła się sylwetka mistrza ceremonii oświetlona
jasnym strumieniem reflektora, z gitarą akustyczną w dłoniach. Nie
rozpoczął repertuarem z ostatnich płyt solowych, ale od kompozycji
Porcupine Tree – „Trains”, z płyty „In Absentia”. Dopiero potem na
scenie pojawiła się reszta muzyków. Wówczas usłyszeliśmy „Luminol”,
pierwszy utwór z najnowszego, solowego dzieła Wilsona – „The Raven That
Refused To Sing”. Praktycznie tego wieczoru zabrzmiały wszystkie
kompozycje tej płyty („Luminol”, „The Holy Drinker”, „Drive Home”, „The
Watchmaker”, „The Raven That Refused To Sing”), zabrakło chyba jedynie
kompozycji „The Pin Drop”. Materiał z tego albumu, nie był jednak
odegrany chronologicznie, przepleciony został licznymi fragmentami z
poprzednie płyty Wilsona – „Grace For Drowning” („Postcard”, „Index”,
„Sectarian, Raider II”). Z jego pierwszego solowego albumu
-„Insurgentes” usłyszeliśmy tego wieczoru jedynie „Harmony Korine” oraz
„Untitled”.
Zazwyczaj kulminacją każdego muzycznego wydarzenia są bisy! Pierwszy z
nich, był prawdziwym „Happy Returns” (dosłownie i w przenośni), właśni
taki tytuł nosi bowiem ta najnowsza, premierowa kompozycja, którą dane
nam było poznać tego wieczoru. Prawdziwą, przysłowiową wisienkę na
torcie, okazała się jednak tego wieczoru (jakże lubiana przez fanów
Porcupine Tree), kompozycja „Radioactive Toy”! Zebrana publiczność,
odwdzięczyła się jednomyślnie prawdziwie szczerym „standing
ovation”!!!
Był to spektakl, w którym dźwięk idealnie współgrał z frapującymi
obrazami. Kunszt muzyczny podparty był doskonałym nagłośnieniem, a
wizualna strona widowiska robiła nie mniejsze wrażenie, niż niegdyś
koncerty grupy Pink Floyd. Sama muzyka wymykała się jednopłaszczyznowym
określeniom formy, właśnie tak jak wymyka się wszelakim konwencjom
muzyka grupy King Crimson.
Steven Wilson jest chyba jednym z nielicznych artystów, grających tak
złożoną, a przy tym nie mającą nic w spójnego z komercją muzykę,
potrafiącym chyba w 80 % wypełnić salę z widownią potrafiącą pomieścić
2000 miejsc (właśnie taką jak zabrzański „Dom Muzyki I Tańca”). Jego
gesty (ręka którą przykładał do czoła, aby ogarnąć wzrokiem zgromadzoną
tego wieczoru publikę) świadczyły o tym, że samemu chyba temu nie
dowierzał?
Trudno wymienić wszystkich wielkich artystów, którzy wystąpili w Domu
Muzyki i Tańca w minionym latach: Leonard Cohen, Chris de Burgh, B.B.
King, Chick Corea, Electric Light Orchestra, Pat Metheny, Paco de Lucia,
Andy di Meola, Chris Botti, Tangerine Dream, Procol Harum, Pendragon,
Camel… Do tego zaszczytnego grona, dołączył jeden z najbardziej
szanowanych muzyków rockowego panteonu XXI wieku – „hungry rabbit”
muzyki rockowej 😉 Steven Wilson! A już niebawem (5 maja przyszłego
roku), na tej samej scenie wystąpi jeszcze jeden wspaniały artysta –
Steve Hackett! Jestem przekonany, że wielu spośród zgromadzonych
podczas tego wieczoru sympatyków nieprzeciętnej muzyki, zjawi się tutaj
ponownie?
Marek Toma