Anathema to jeden z tych zespołów, które w Polsce mogą liczyć na
specjalne traktowanie. Tym samym, Anglicy przez lata dorobili się w
naszym kraju pokaźnej rzeszy oddanych fanów – ja sam czuję się częścią
tej grupy już blisko 20 lat. Ponadto brygada z Liverpoolu stanowi
idealny przekład na to, że po wielu latach działalności wciąż można
grać/tworzyć z przekonaniem i pasją. Najlepszym tego dowodem jest wydany
w ubiegłym roku wyśmienity „Weather System”.
Od tego czasu ukazały się aż dwa wydawnictwa koncertowe – jednym z nich
jest akustyczny „Universal”, w ramach promocji którego zespół odwiedził i
Polskę, a w tym stolicę Dolnego Śląska. W tej sytuacji absencja podczas
takiego wydarzenia, dla fana zespołu, byłaby co najmniej nietaktem,
ale? Ale czasami nawet koncert „pod domem” może być poza naszym
zasięgiem. Trzy koncerty w przeciągu pięciu dni to chyba lekkie
przegięcie, zbankrutować można. Jednak dzięki życzliwości czynnika
ludzkiego jakoś się udało.
Wyjątkowość wydarzenia zwiększał fakt lokalizacji koncertu – odbył się
on w Sali Koncertowej Radia Wrocław, a to miejsce w połączeniu z
klimatyczną muzyką potrafi poruszyć.
Przyznam, że początkowo miałem pewne obawy jak bracia Cavanagh podołają w
akustycznych aranżacjach. Nierzadko rockowe grupy „bez prądu” wypadają
po prostu słabo. To jednak nie dotyczy braci z Liverpoolu, choć na
początku dało się wyczuć lekko stresową atmosferę. To jednak nie powinno
nikogo dziwić – sala budziła respekt.
Oprawa koncertu była zupełnie minimalistyczna, na scenie znajdowały się
jedynie potężny fortepian, statywy mikrofonowe oraz gitary wyniesione na
chwilę przed wyjściem muzyków. To jednak w zupełności wystarczyło. Gra
świateł w połączeniu z atmosferyczno – melancholijnymi dźwiękami robiły
wrażenie.
Koncert rozpoczął się z lekkim opóźnieniem. Zaczęło się dość nerwowo i
coś mi się wydaję, że panowie mieli lekką tremę. Po szybkim strojeniu
rozpoczęli fenomenalnym „Untouchable, Part 1”, który płynnie przeszedł w
„Untouchable, Part 2”. Braci wokalnie wspierała Lee Duglas, której głos
dodawał muzyce jeszcze większego klimatu. Zespół umiejętnie porcjował
emocje i zmiennym napięciem kontrolował atmosferę. Pod koniec panowie
zainicjowali zabawę z publicznością, która niestety nie wyszła – chyba
wszyscy z początku nie wiedzieli jak się zachować. Tak czy inaczej, od
pierwszych minut panowała ciepła, przyjacielska atmosfera sukcesywnie
nabierająca na sile.
W dalszej części zespół zabrał się za materiał z „We’re Here Becauce
We’re Here”. W Zaprezentowano „Thin Air”, podczas którego Danny zapętlał
rytm wybijany na pudle rezonansowym gitary. Ten zabieg był często
stosowany i to nie tylko jeżeli chodzi o wybijanie rytmu. Muzyk zapętlał
też niektóre partie gitary szczególnie, gdy zasiadał za fortepianem.
Następnie panowie samotnie wykonali niezwykle atmosferyczny „Dreaming
Light”. Nie obyło się bez oklasków – tego wieczoru zespół otrzymywał je
często i gęsto w pełni na to zasługując. W dalszej kolejności bracia
Cavanagh przywołali ducha „Judgement” za sprawą znanego „Deep”, przed
którym Danny zaliczył małą wtopę przy nadawaniu rytmu co jeszcze
bardziej rozluźniło atmosferę. Chwilę później Anathema sięgnęła po
nowszy materiał wykonując fenomenalny „The Beginning And The End” – ten
utwór to istny majstersztyk! Następnie „The Gathering Of The Clouds”
oraz „Lightning Song”. Zanim nadszedł czas na “Alternative 4” panowie
wykonali klimatyczny „Flying”. Potem wybrzmiały m.in. „Shroud Of False”
oraz „Lost Control”.
W dalszej kolejności zespół zaprezentował niezwykle osobisty „One Last
Goodbye”, a chwilę później „Are You There?” Potem na scenie został
jedynie Danny i samotnie wykonał klasyczną kompozycję „Moonlight Sonata”
autorstwa Ludwig von Beethovena, przed którym pojawił się mały żarcik w
postaci króciutkiego fragmentu z repertuaru Queen. W tym momencie
Vincent ukradkiem przeniósł się na tyły i razem z publicznością
wysłuchał występu swojego brata.
Set nieuchronnie zbliżał się do końca i tak też po „Parisienne
Moonlight” oraz „A Natural Disaster”, przy którym zgasły światła, zespół
zszedł ze sceny, ale tylko na moment. Chwilę później Anathema powróciła
i uraczyła zgromadzonych udanym coverem U2 „With Or Without You”.
Gorącą atmosfera została podgrzana kolejnym hitem w postaci „Fragile
Dreams” i w tym momencie wydawało się, że będzie to definitywny koniec.
Kolejne zejście, gromkie brawa i znowu powrót na scenę, podczas którego
zespół ponownie sięgnął po obcy repertuar, a w tym konkretnym przypadku
po kultowy szlagier Pink Floyd „Another Brick in the Wall Part 2”. Tak
też wieczór w towarzystwie ekipy z Liverpoolu dobiegł końca i trzeba
przyznać, że dwie godziny koncertu minęły niepostrzeżenie niczym „blink
of an eye”…
Przed koncertem bałem się, że atmosfera będzie zbyt senna i nie będę się
mógł pohamować przed ziewaniem. Jednak nic takiego nie miało miejsca
(ziewnąłem tylko raz!). To był niezwykle magiczny, klimatyczny wieczór
bogaty w emocje i nastrojowe momenty. Trio z Anathema malowało dźwiękami
przepiękne obrazy, których kreacje opanowali do perfekcji. Wieczór był
niezwykle udany, naturalny i mimo pozornej podniosłości można było się
zrelaksować, na chwilę oddalić się od tego, czym żyjemy na co dzień.
Teraz pozostaje czekać na nowy album, według słów samych muzyków coś się
kroi…
Marcin Magiera