Druga edycja Warsaw Prog Days była wyjątkowa. Do stolicy zawitał czołowy
przedstawiciel światowego neo proga – zespół GALAHAD, ale przede
wszystkim po ponad 10 latach nieobecności – pokazała się na scenie
legendarna już w wielu kręgach, polska grupa COLLAGE.
Pierwszy dzień rozpoczął się od występu cenionej, mającej w dorobku już
kilka płyt poznańskiej grupy LILITH. Kapela szufladkowana jako grająca
gotycki rock wykonała całkiem udany set z elementami klasycznego rocka i
prog rocka, w którym dominował materiał z najnowszej debiutanckiej
płyty pt. Alter Ego. Godzinny występ podobał się niezbyt licznie
niestety zgromadzonej warszawskiej publiczności (trochę ponad setkę osób
trudno nazwać tłumem…). Najwięcej braw zebrała wokalistka – Agnieszka
Stanisz – nie tylko urodziwa, ale bardzo muzykalna i obdarzona całkiem
mocnym głosem.
Po kilkunastominutowej przerwie na scenie zameldował się basista legendy
brytyjskiego neo proga – Mark Spencer oraz reszta zespołu z moim
ulubionym wokalistą Stuartem Nicholsonem. Wyglądający niczym księgowy
albo intendent, frontmen Galahad zaprezentował się w oryginalnym,
stylizowanym na wojskowy, stroju i rozpoczął występ od dwóch części
utworu Salvation z tegorocznej, zresztą świetnej płyty Beyond The
Realms of Euphoria. Ja ożywiłem się przy dźwiękach mojego ulubionego
kawałka z tego wydawnictwa czyli Guardian Angel – dla mnie jednego z
najlepszych utworów mijającego roku. Publikę porwało brawurowe wykonanie
tytułowego utworu z płyty Empire Never Last i tylko nienajlepsze
nagłośnienie psuło trochę wysiłki muzyków, którzy starali się dać z
siebie naprawdę wiele. Szczególnie nowy basista, mający w swym dorobku
występy m.in. z wokalistą Pallas – Alanem Reedem – dwoił się i troił by
porwać publiczność do zabawy i tańca. Ja wpadłem w prawdziwą euforię pod
sceną przy moim ulubionym utworze zespołu This Life Could Be My Last,
którego refren razem ze Stu wyśpiewała dosłownie cała sala. Po pięknie –
jak zwykle – wykonanym hicie Sleepers, którego nigdy nie może
zabraknąć na koncercie, Stu zapowiedział ostatni utwór – drugą wersję
Guardian Angel i pożegnał się z warszawską publicznością. Oczywiście ta
nie pozwoliła tak łatwo skończyć występu i zespół jeszcze przez
kilkanaście minut cieszył nas swoją energetyczną i melodyjną zarazem
muzyką, wykonując brawurowo Seize The Day z drugiego tegorocznego krążka
pt. Battle Scars. Stu ponownie ciepło pożegnał publiczność i przeprosił
za lekkie niedomagania głosu – choć moim zdaniem nie było z tym wcale
tak źle jak z nagłośnieniem. Gromkie brawa pożegnały zespół, a
kilkanaście minut później wszyscy mogli porozmawiać z muzykami, wziąć
autografy i zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie. Niestety ten udany wieczór
dobiegł końca…
Drugi dzień muzykowania w Progresji stał pod znakiem powrotu legendy –
zespołu COLLAGE, który ostatni raz wystąpił razem ponad 10 lat temu, a
na deskach Progresji nie był od prawie 15 lat!
Z powodu kontroli drogowej wpadłem do klubu dosłownie w ostatniej
chwili. Znacznie liczniej niż dzień wcześniej zgromadzona publiczność
właśnie skandowała nazwę zespołu i po kilkunastu sekundach wbiegł na
scenę długo oczekiwany zespół, uzupełniony o nowego wokalistę – Karola
Wróblewskiego, znanego z występów w warszawskiej grupie BELIEVE. Na
początek wybrzmiał kawałek pt. Heroes Cry otwierający chyba najlepszą
płytę grupy pt. Moonshine. Po bardzo gorącym, wręcz entuzjastycznym
powitaniu zespół zagrał dwa utwory z debiutanckiego krążka pt. Baśnie:
Ja i Ty oraz Kołysankę. Trochę na początku spięty i stremowany nowy
frontmen zapowiedział, że będą grane utwory ze wszystkich płyt zespołu i
po chwili usłyszeliśmy pięknie zagrane One Of Their Kind z trzeciej
płyty pt. Safe. W kolejnym kawałku, jednym z moich ulubionych pt.
Baśnie, Karol całkiem już się rozluźnił, złapał świetny kontakt z
żywiołową publicznością i dał popis naprawdę świetnego wokalu. Jeśli
ktokolwiek jeszcze na sali żałował, że nie zobaczył z grupą Roberta
Amiriana, czy też pierwszego wokalisty zespołu Tomka Różyckiego – teraz z
pewnością zmienił zdanie. Świetny, energetyczny występ cenionej kapeli
zakończył prześliczny Moonshine i rozkołysany War is Over. Zespół
zniknął na chwilę za kulisami, ale ten magiczny występ nie mógł się tak
szybko zakończyć. Rozgrzana do czerwoności sala domagała się powrotu
idoli i już za chwilę usłyszeliśmy przepiękne Living In The Moonlight.
Po dwóch bisach i blisko dwóch godzinach gry Mirek Gil i spółka
pożegnali warszawską publiczność i obiecali, że do Progresji będą
wracali jeszcze wielokrotnie. Po koncercie zapytałem Mirka jak to się
stało, że aż tak długo musieliśmy czekać na powrót legendy.
Odpowiedział, że nie planował wcześniej tego powrotu, ale że skończył w
tym roku pięćdziesiąt lat i chciał aby stało się coś wyjątkowego. No i i
takim wyjątkowym wydarzeniem stał się – ku naszej uciesze – comeback
zespołu w doskonałej formie i nowym, naprawdę wielce obiecującym
wokalistą. Jeśli dodam do tego obraz niezwykle rozradowanego po
koncercie Wojtka Szadkowskiego Iach jak on gra na tej swojej perkusji…),
ogromnie szczęśliwego Piotra Mintaya Witkowskiego, który nie stał na
żadnej scenie ponad dekadę oraz znajdującego się w znakomitej muzycznej
formie klawiszowca Krzysia Palczewskiego – to nasuwa się jeden wniosek –
zespół jest po prostu skazany na sukces!
Tuż po koncercie spotkałem mojego przyjaciela Piotra – lekarza od
ludzkich dusz. Wyraźnie zadowolony skwitował ten koncert krótko – „ W
Progresji powiało dziś prawdziwą SZTUKĄ!” Podpisuję się pod tym obiema
rękami.
Andrzej „Gandalf” Baczyński