2013.10.25-26 – Warsaw Prog Days II – Warszawa

warsawprogdays2

Druga edycja Warsaw Prog Days była wyjątkowa. Do stolicy zawitał czołowy przedstawiciel światowego neo proga – zespół GALAHAD, ale przede wszystkim po ponad 10 latach nieobecności – pokazała się na scenie legendarna już w wielu kręgach, polska grupa COLLAGE.

Pierwszy dzień rozpoczął się od występu cenionej, mającej w dorobku już kilka płyt poznańskiej grupy LILITH. Kapela szufladkowana jako grająca gotycki rock wykonała całkiem udany set z elementami klasycznego rocka i prog rocka, w którym dominował materiał z najnowszej debiutanckiej płyty pt. Alter Ego. Godzinny występ podobał się niezbyt licznie niestety zgromadzonej warszawskiej publiczności (trochę ponad setkę osób trudno nazwać tłumem…). Najwięcej braw zebrała wokalistka – Agnieszka Stanisz – nie tylko urodziwa, ale bardzo muzykalna i obdarzona całkiem mocnym głosem.

Po kilkunastominutowej przerwie na scenie zameldował się basista legendy brytyjskiego neo proga – Mark Spencer oraz reszta zespołu z moim ulubionym wokalistą Stuartem Nicholsonem. Wyglądający niczym księgowy albo intendent, frontmen Galahad zaprezentował się w oryginalnym, stylizowanym na wojskowy, stroju i rozpoczął występ od dwóch części utworu Salvation z tegorocznej, zresztą świetnej płyty Beyond The Realms of Euphoria. Ja ożywiłem się przy dźwiękach mojego ulubionego kawałka z tego wydawnictwa czyli Guardian Angel – dla mnie jednego z najlepszych utworów mijającego roku. Publikę porwało brawurowe wykonanie tytułowego utworu z płyty Empire Never Last i tylko nienajlepsze nagłośnienie psuło trochę wysiłki muzyków, którzy starali się dać z siebie naprawdę wiele. Szczególnie nowy basista, mający w swym dorobku występy m.in. z wokalistą Pallas – Alanem Reedem – dwoił się i troił by porwać publiczność do zabawy i tańca. Ja wpadłem w prawdziwą euforię pod sceną przy moim ulubionym utworze zespołu This Life Could Be My Last, którego refren razem ze Stu wyśpiewała dosłownie cała sala. Po pięknie – jak zwykle – wykonanym hicie Sleepers, którego nigdy nie może zabraknąć na koncercie, Stu zapowiedział ostatni utwór – drugą wersję Guardian Angel i pożegnał się z warszawską publicznością. Oczywiście ta nie pozwoliła tak łatwo skończyć występu i zespół jeszcze przez kilkanaście minut cieszył nas swoją energetyczną i melodyjną zarazem muzyką, wykonując brawurowo Seize The Day z drugiego tegorocznego krążka pt. Battle Scars. Stu ponownie ciepło pożegnał publiczność i przeprosił za lekkie niedomagania głosu – choć moim zdaniem nie było z tym wcale tak źle jak z nagłośnieniem. Gromkie brawa pożegnały zespół, a kilkanaście minut później wszyscy mogli porozmawiać z muzykami, wziąć autografy i zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie. Niestety ten udany wieczór dobiegł końca…

Drugi dzień muzykowania w Progresji stał pod znakiem powrotu legendy – zespołu COLLAGE, który ostatni raz wystąpił razem ponad 10 lat temu, a na deskach Progresji nie był od prawie 15 lat!
Z powodu kontroli drogowej wpadłem do klubu dosłownie w ostatniej chwili. Znacznie liczniej niż dzień wcześniej zgromadzona publiczność właśnie skandowała nazwę zespołu i po kilkunastu sekundach wbiegł na scenę długo oczekiwany zespół, uzupełniony o nowego wokalistę – Karola Wróblewskiego, znanego z występów w warszawskiej grupie BELIEVE. Na początek wybrzmiał kawałek pt. Heroes Cry otwierający chyba najlepszą płytę grupy pt. Moonshine. Po bardzo gorącym, wręcz entuzjastycznym powitaniu zespół zagrał dwa utwory z debiutanckiego krążka pt. Baśnie: Ja i Ty oraz Kołysankę. Trochę na początku spięty i stremowany nowy frontmen zapowiedział, że będą grane utwory ze wszystkich płyt zespołu i po chwili usłyszeliśmy pięknie zagrane One Of Their Kind z trzeciej płyty pt. Safe. W kolejnym kawałku, jednym z moich ulubionych pt. Baśnie, Karol całkiem już się rozluźnił, złapał świetny kontakt z żywiołową publicznością i dał popis naprawdę świetnego wokalu. Jeśli ktokolwiek jeszcze na sali żałował, że nie zobaczył z grupą Roberta Amiriana, czy też pierwszego wokalisty zespołu Tomka Różyckiego – teraz z pewnością zmienił zdanie. Świetny, energetyczny występ cenionej kapeli zakończył prześliczny Moonshine i rozkołysany War is Over. Zespół zniknął na chwilę za kulisami, ale ten magiczny występ nie mógł się tak szybko zakończyć. Rozgrzana do czerwoności sala domagała się powrotu idoli i już za chwilę usłyszeliśmy przepiękne Living In The Moonlight. Po dwóch bisach i blisko dwóch godzinach gry Mirek Gil i spółka pożegnali warszawską publiczność i obiecali, że do Progresji będą wracali jeszcze wielokrotnie. Po koncercie zapytałem Mirka jak to się stało, że aż tak długo musieliśmy czekać na powrót legendy. Odpowiedział, że nie planował wcześniej tego powrotu, ale że skończył w tym roku pięćdziesiąt lat i chciał aby stało się coś wyjątkowego. No i i takim wyjątkowym wydarzeniem stał się – ku naszej uciesze – comeback zespołu w doskonałej formie i nowym, naprawdę wielce obiecującym wokalistą. Jeśli dodam do tego obraz niezwykle rozradowanego po koncercie Wojtka Szadkowskiego Iach jak on gra na tej swojej perkusji…), ogromnie szczęśliwego Piotra Mintaya Witkowskiego, który nie stał na żadnej scenie ponad dekadę oraz znajdującego się w znakomitej muzycznej formie klawiszowca Krzysia Palczewskiego – to nasuwa się jeden wniosek – zespół jest po prostu skazany na sukces!

Tuż po koncercie spotkałem mojego przyjaciela Piotra – lekarza od ludzkich dusz. Wyraźnie zadowolony skwitował ten koncert krótko – „ W Progresji powiało dziś prawdziwą SZTUKĄ!” Podpisuję się pod tym obiema rękami.

Andrzej „Gandalf” Baczyński

Dodaj komentarz