VII edycja OFF Festivalu rozpoczęła się skąpana w promieniach
słońca. 34 stopni Celsjusza dawały się we znaki wszystkim. Jednak
występ na tym wyjątkowym na skalę europejską festiwalu sprawiał że
zespołom upał w trakcie występu nie przeszkadzał. Przynajmniej tak to
wyglądało z perspektywy widza. Natomiast jeżeli wskazać najlepsze
wykonanie wieczoru to trzeba wymienić… ZBIGNIEWA WODECKIEGO!

Upał. Dla publiczności, świetny jak zwykle, organizator Artur Rojek
zaplanował polewanie wodą, możliwość wniesienia na teren festiwalu
własnych butelek z płynem albo możliwość zakupienia mineralnej po
bardzo niskich cenach. Susza opanowana, teraz czas na wyprawy pod scenę.
Off Festival to cykl koncertów które odbywają się na czterech scenach,
momentami w tym samym czasie. Trzeba dokonywać wyborów.
1926 – KOSMICZNY ODLOT

Podczas
ubiegłorocznego Off Festivalu jedną z gwiazd był zespół SWANS, na ich
koncercie pojawiło się kilku muzyków z Trójmiasta, którzy pod wpływem
tego co zobaczyli wówczas na scenie, a w zasadzie togo co usłyszeli
podczas koncertu grupy Michaela Giry, postanowili założyć nowy zespół.
Nadali mu nazwę 1926, upamiętniając tym samym datę powstania rodzimego
miasta Gdynia. Dokładnie rok od tego momentu sami stanęli na
festiwalowej scenie. Idąc na ich występ, byłem przekonany że podzielą
los wszystkich kapel, którym przychodzi grać jako pierwszym. Zazwyczaj
koncerty odbywają się przy niewielkiej grupie publiczności. Powyższe
nie dotyczy 1926. Pod sceną zgromadził się naprawdę spory tłumek. Z
głośników wydobywały się kosmicznie odjechane dźwięki. Wzorem Swans
było bardzo głośno, muzyka brutalnie wtłaczała się w organizmy
słuchaczy. Długie , rozbudowane utwory, wprawiały przybyłych w chocholi
trans. Taki koncert wspaniale byłoby wysłuchać nocą, wtedy dodatkowo
świetlna iluminacja nadałaby mu odpowiednią oprawę. Cóż, na bycie
headlinerem grupa 1926 musi jeszcze poczekać, mam szczerą nadzieje że
niedługo.
UNCLE ACID AND THE DEADBEATS – HIPPISI W NATARCIU

Nie powiem, ostrzyłem sobie zęby na ten koncert już od dawna. Kolejny
powrót do przebogatych muzycznie lat 70-tych. Świetnie oddaje ducha
zespołu opis w przewodniku po Off Festiwalu: „Wyobraźcie sobie
oryginalny zespół Alice Coopera, grającego w celi jam session z Black
Sabbath i Stooges, w oczekiwaniu na proces o morderstwo”. Występ nie
zawiódł, jak przystało na kapelę z pogranicza metalu i psychodelicznego
rocka zagrali niezwykle energetycznie, chociaż nie mieli łatwo. W
trakcie ich show promienie słoneczne padały wprost na scenę, a oni
poubierani w czarne swetry, koszulki, dżinsowe kurtki i do tego cały
czas w ruchu. Kiedy spotkałem Deana Millara Itamara Rubingera, Yotama
Rubingera za kulisami byli przemoczeni do suchej nitki. Na moje
pytanie: jak przetrwali pobyt na scenie, odpowiedzieli krótko: nie
przetrwaliśmy! i było to widoczne. Szybkie uzupełnienie płynów
chmielowym sokiem spowodował widoczne zachwianie pracy błędnika. W
trakcie wymiany kurtuazji dowiedziałem się że polskie dziewczyny są
piękne a polskie piwo wyśmienite. Chociaż w taki sposób mogliśmy się
zrewanżować za dobry koncert.
CLOUD NOTHINGS – HAŁAŚLIWI WARIACI

W ubiegłym roku dałem się ponieść płycie „Attack On Memory” jak z resztą wielu innych miłośnikom gitarowego grania. Z dnia na dzień stali się ważnym zespołem indie rockowej sceny. Potwierdził to choćby zasłużony magazyn Rolling Stone, wyróżniając album amerykanów wśród najlepszych wydawnictw 2012 roku. Każdy lubiący kontrolowany hałas stawił się po sceną, a panowie z Cloud Nothings odpłacili się kakofonią dźwięków gniewnie zagranych. Doczekałem się także wykonania mojego ulubionego kawałka z ostatniej płyty, dekadenckiego „No Future/No Past. Być może to znowu z powodu potwornego upału, który musiał dawać się we znaki zwłaszcza muzykom na scenie, ale piosenka która ma potworną siłę i moc, nie zabrzmiała tak intensywnie jak na płycie. Wydanie koncertowe pozbawione zostało tej niezwykłej dramaturgi,i za którą uwielbiam ten numer. Występ zaliczony, teraz czas na kolejny album.

GIRLS AGAINST BOYS – POWROTY CZĘŚĆ PIERWSZA
Off Festival rejestruje i prezentuje wszystko co aktualnie dzieje sie na scenach niezależnego grania. Także można być świadkiem mniej lub bardziej spektakularnych powrotów. Uczestnikiem pierwszego z nich można było być oglądając występ obecnie nowojorczyków z Girls Against Boys. Wcześniej w latach dziewięćdziesiątych tworzyli waszyngtońską scenę hardcore’wą. Ostatnią płytę wydali ponad dekadę temu. W tym roku zebrali się by zagrać kilka koncertów, jak często bywa mała ilość zmienia się w wysoką jakość i tak należy ocenić ich muzykowanie na festiwalowej estradzie. Solidne gitarowe, rytmiczne granie, wymuszające podskakiwanie publiczności.
ZBIGNIEW WODECKI WITH MITCH AND MITCH – ZGARNĘLI CAŁĄ PULĘ

Przed
kocertem Zbigniewa Wodeckiego wraz z zespołem Mitch And Mitch było
wiele znaków zapytania. Przede wszystkim jak przyjmie rodzimego
piosenkarza off’owa publiczność, która wydawałoby się w większości
znać może Wodeckiego jedynie ze śpiewanych przez rodziców kołysanek o
pszczółce Maji. Po drugie jak daleko posunęli się artyści w nowych
aranżacjach piosenek z debiutanckiej płyty z roku 1976, bowiem właśnie
materiał z tego albumu miał zostać odegrany w całości. Pierwsza
niewiadoma dawała się we znaki Wodeckiemu. Znany jest przecież z
poczucia humoru którym często obdarza zgromadzonych na jego występach
widzów. Tym razem był maksymalnie skoncentrowany, skupiony, wydawał się
być bardzo spięty. Obawy kazały się jednak nieuzasadnione. Publika
przyjęła pana Zbigniewa bardzo ciepło, reagując na pojawienie się
artysty na scenie wręcz entuzjastycznie. Kolejny raz okazało się że na
Off Festival przybywają dojrzali melomani, otwarci na każdy rodzaj
wartościowej sztuki. Rewolucji w przygotowanych na piątkowy wieczór
wersjach piosenek nie było, ale zabawy co niemiara. Po zakończeniu
spektaklu, roztańczona publika wymusiła krótki bis. Brawa!

THE SMASHING PUMPKINS – NIEWĄTPLIWIE NAJWIĘKSZA GWIAZDA WIECZORU
Niekwestionowaną gwiazdą wieczoru był zespół The Smashing Pumpkins.
Zgromadził tego festiwalowego dnia zdecydowanie największą ilość osób
wokół sceny. W swojej karierze zakosztowali mainstreamowego smaku,
kiedy nakłady ich płyt osiągały raz za razem platynowe nakłady ,
przekorny Billy Corgan potrafił zaskoczyć wydając kompletnie
niekomercyjne płyty. Co nie znaczy że złe. Stać go również na takie
koncerty podczas których zabraknie kilku ważnych hitów . Tym razem było
jednak przekrojowo. Bardzo miła niespodzianka pojawiła się już na
początku występu, kiedy zagrali „Space Odity” z repertuaru Davida
Bowiego. Później zabrzmiały także ku uciesze fanów : „Disarm”,
„Tonight Tonght”, „Ava Adore” oraz mój ulubiony utwór „Zero”. Billy
Corgan na scenie zachowywał się bardzo wstrzemięźliwie, kontakt z
publicznością ograniczył do minimum. Solidny koncert, choć do użycia
przymiotnika porywający czegoś zabrakło.
Witold Żogała