Bieżący rok (choć jeszcze nie dobiegł końca) dla sympatyków rockowej
klasyki z pewnością nie będzie stracony – nowe płyty wydali tacy
weterani jak Black Sabbath, czy właśnie Deep Purple. Czego jeszcze można
chcieć? No oczywiście skonfrontowania formy obu zespołów na żywo.
Bardziej majętni ruszą za Ozzym i spółką do Pragi (Polska jak to często
bywa, została pominięta), a Ci, którzy zdołali odłożyć trochę grosza z
pewnością nie będą mogli się pohamować, aby usłyszeć „Now What?!” w tzw.
realu (nie chodzi o sieć marketów). Starzy wyjadacze – nie po raz
pierwszy – odwiedzili stolicę Dolnego Śląska i tym razem zawitali do
niegdyś bardziej koncertowego miejsca, jakim jest Hala Stulecia (dawniej
Hala Ludowa). Tym samym nawet ja, nie będąc zagorzałym fanem „purpury”,
nie mogłem nie skorzystać ze sposobności zobaczenia/usłyszenia żywej
legendy, jaką niewątpliwie jest Deep Purple szczególnie, że ostatni ich
krążek zakręcił mi we łbie niczym Kobieta, którą poślubiłem.
Na dzień przed koncertem, po fali piekielnych upałów, które przeszły
przez dolnośląskie ziemie – z impetem koncertowego buldożera pt. Slayer –
przetoczył się żywioł w postaci burz. Zaowocowało to na niektórych
obszarach deficytem prądu na blisko dobę (można było ześwirować) i
przyznam, że okoliczności z tym związane szeptały mi do ucha bym
odpuścił sobie koncert twórców kultowego „Smoke On The Water”. Jednak z
drugiej strony, jak tu nie iść wykręcając się wymówką w postaci
zmęczenia?! Tak nie mogło być! Stąd mimo miejscowych anomalii pogodowych
zebrałem się w sobie i już kilka minut po 19 – tej moja osoba stała się
częścią publiczności, która o tej porze dość mocno wypełniła przestrzeń
Hali Stulecia. W oczekiwaniu na dźwięki, które miały się pojawić o
godzinie 20 – tej, tradycyjnie można było podziwiać architekturę
obiektu. Okazałość budowli niestety nie szła w parze z klimatem – w
środku panowała duchota, a temperatura przytłaczała niczym kondycja
polskiej służby zdrowia…
Tropikalna aura chyba dała się we znaki również zespołom, bo
dwadzieścia minut przed czasem światła zgasły i na scenie pojawił się
support w postaci rodzimej grupy Kruk, zespołu, który od kilku lat
usilnie próbuje zawładnąć rodzimą sceną, propagując klasyczne rockowe
wzorce. W moim przypadku było to drugie spotkanie z ową grupą – tak jak i
wcześniej, tak i tym razem, nic (jak dla mnie) nie zaiskrzyło. Panowie
zagrali dość obszerny (jak na support) set trwający niecałą godzinę.
Było raz żywiej, momentami balladowo i na koniec panowie połakomili się
na klasykę Queen (medley „I Want It All/Show Must Go On”). Przyznam, że
pod koniec byłem już mocno zmęczony i marzyłem tylko o tym by Kruk
odleciał. To był występ pt. „słucham, a myślami odpływam gdzieś
daleko…”. Tak czy inaczej, wielu osobom rockowa wizja naszych rodaków
przypadła do gustu. Ich występ spotkał się z miłym przyjęciem wielu
zgromadzonych – brawa były, więc chyba nie było tak źle, chociaż ja
miałem dość i tak o 20: 30 światła rozbłysły na nowo.
W tym momencie rozpoczęło się oczekiwanie na danie główne. Robiło się
coraz gęściej, a co jakiś czas publiczność reagowała żywiej, gdy na
scenie prowadzono ostatnie przygotowania. Nie obyło się bez skandowania
nazwy zespołu – atmosfera z każdą kolejną minutą robiła się coraz
bardziej gorąca (przez chwile zapominało się nawet o tropikalnych
akcentach). W końcu nadszedł ten czas! Punktualnie o 21 – szej halę
spowił mrok, a z głośników poleciało podniosłe intro. Fenomenalny klimat
i to oczekiwanie, – kiedy zaczną, jak to będzie?
No i start – zobaczyć na żywo tak wielką gwiazdę to jest coś! Panowie
mimo zaawansowanego wieku potrafią dołożyć do pieca i co tu dużo mówić
od pierwszych taktów było wiadomo, że najbliższe kilkadziesiąt minut to
będzie rasowy hard rock na najwyższym poziomie. Deep Purple na żywo ma
siłę, o jakiej wiele młodych zespołów może jedynie pomarzyć.
Kolejno odgrywane utwory przynosiły sowite dawki bluesa, klasowego hard
rocka, progresji. Zarówno stare jak i nowe kompozycje na żywo robiły jak
najbardziej pozytywne wrażenie razem stanowiąc zgrabny, spójny set.
Jeżeli chodzi o materiał premierowy, zespół wykonał: „Vincent Price”,
„All The Time In The World”, „Hell To Pay” oraz „Above And Beyond”. Ze
starszych rzeczy można było usłyszeć m.in. „Fireball”, „Into The Fire”,
„Strange Kind Of Woman”, „Lazy”.
Panowie bez skrępowania pozwalali sobie na liczne improwizacje,
rozbudowane solówki i w tej materii swoje pięć minut mieli praktycznie
wszyscy członkowie zespołu. Ian Paice podczas swojego solo pokazał starą
szkołę perkusyjnego rzemiosła – było miejsce na pomysłowość, melodie, a
świecące pałki dodawały temu wszystkiemu smaczku. Steve Morse, który co
rusz pokazywał jak doskonale radzi sobie z poskramianiem gitary,
również zdołał to udowodnić niejednokrotnie. Także Don Airey nie
pozostawał dłużny swoim kolegom i co rusz na klawiszach dwoił się i
troił, a jego solowe popisy mogliśmy usłyszeć kilka razy (obok licznych
wtrąceń muzyki klasycznej Don pozwolił sobie na polski akcent muzyczny –
kto był wie o co chodzi). Roger dopiero pod koniec pozwolił sobie na
małe basowe solo, ale oparł to na mocnym bicie wygrywanym przez Iana
Paice’a. W tej chwili ktoś mógłby pomyśleć, że na tle instrumentalistów
jakoś leniwie wypadł Ian Gillan. Nic z tych rzeczy, przesympatyczny,
pogodny frontman radził sobie wyśmienicie. Idealnie pełnił swoje
obowiązki, a jego głos brzmiał jak dzwon – nie spodziewałem się aż
takiej formy. Do tego, co jakiś czas imał się tamburyna i raz pozwolił
sobie nawet na użycie harmonijki.
Reakcja publiczności mimo upału była żywiołowa, co jak dało się
zaobserwować również na uśmiechniętych twarzach zespołu. Gillan raczej
oszczędny w słowach nie prowadził zbędnej konferansjerki; Deep Purple
jechał do przodu jak się patrzy, muzyka i jeszcze raz muzyka. Im bliżej
było końca tym atmosfera stawała się coraz bardziej gorąca – nie trzeba
mówić, co się działo podczas takich szlagierów jak „Perfect Strangers”,
„Space Truckin’” czy „Smoke On The Water”, podczas którego Gillan
zagrzewał publiczność do wspólnego śpiewania (choć nie musiał tego
robić).
Oczywiście nie obyło się bez bisu – po blisko półtoragodzinnym secie
zespół raz jeszcze powrócił na scenę (głośne tupanie i skandowanie nazwy
legendy nie mogło zostać pozostawione bez podpowiedzi). Wówczas
dostaliśmy kolejną porcję rockowej klasyki w postaci „Greek Onions”,
żywego „Hush” i kultowego „Black Night”, którym Deep Purple definitywnie
zakończyli jakże udany wieczór.
Cóż można dodać… Na pewno dałbym d…y gdybym pozwolił sobie na
odespanie ciężkiej nocy, podczas której natura przypomniała o swojej
sile. Decyzja o uczestnictwie w spektakularny wydarzeniu, jakim z
niewątpliwie był koncert Deep Purple była jak najbardziej słuszna.
Występ był dla mnie równie wielkim (pozytywnym) zaskoczeniem. Weterani
hard rocka są w doskonałej formie i kto nie zdołał tego skonfrontować we
Wrocławiu niech żałuje. Było warto jak diabli!
Marcin Magiera