Jest w ekonomii takie pojęcie – „przegrzanie koniunktury”. Spokojnie
można odnieść je do aktualnej sytuacji na polskim rynku koncertowym.
Imprez ci u nas pod dostatkiem, a ceny biletów przyprawiają fanów dobrej
muzy o palpitacje serca, nic dziwnego zatem, że frekwencja na klubowych
koncertach coraz częściej pozostawia sporo do życzenia. Tak jak w
przypadku Coal Chamber właśnie… W ten wyjątkowo chłodny czerwcowy
wieczór w katowickim klubie stawiło się około 150 fanów nu metalu. Cóż,
pokolenie, które wychowało się na tej muzie wydoroślało i pewnie nie
koncerty im teraz w głowie, a młodzi fani ciężkiej muzy chyba nie bardzo
kumają kto zacz ten Coal Chamber. Wszak od największych sukcesów kapeli
z LA minęła ponad dekada, a sam zespół trwał w hibernacji przez długie
osiem lat.
Z drugiej strony: do Mega Clubu przyszli ludzie naprawdę zorientowani w
temacie i stworzyli taką atmosferę, że Dez Fafara był pod dużym
wrażeniem (i nie była to bynajmniej wystudiowana poza, czy prawienie
„urzędowych” komplementów). Od pierwszych taktów „Loco” pod sceną
rozpoczęło się prawdziwe szaleństwo i trwało ono równo godzinę, czyli
dokładnie tyle ile show Coal Chamber. Publiczność dosłownie jadła
wokaliście z ręki. „Make some noise” – ryk niczym na stadionie. „Get the
fuckin’ feet up” – podskoki jak na zajęciach z aerobiku. „Put your
fuckin’ hands in the air” – i obowiązkowo rączki w górze, plus jeszcze
imitowanie ruchu wskazówek zegara we wstępie do „Clocks”.
Zanim jednak ze sceny zabrzmiało mroczne intro, a po nim pierwsze takty
„Loco” publikę rozgrzewały dwa krajowe supporty. Na początek –
Lostbone. Kwartet uprawia thrash metal z mocną domieszką hardcore.
Dostali do dyspozycji pół godziny, a zmieścili w secie chyba z 10
kawałków. Ostatni zadedykowali zmarłemu niedawno basiście Mortifierowi z
zaprzyjaźnionej kapeli Hate.
Zaproszenie Kabanosa jako drugiego supportu wzbudziło u niektórych
lekką konsternację. Ale w sumie było to dobre pociągnięcie. Kabanos ze
swoją przaśno – kabaretową konwencją dał chwilę oddechu między
ultraczadowymi występami Lostbone i gwiazdy wieczoru.
Coal Chamber wkroczył na scenę punktualnie o 21.30. Jako pierwsza
pojawiła się na niej basistka Chela Harper. O jej grze można by napisać
osobny artykuł. Pojęcia nie mam w jaki sposób Mick Cox potrafi skupić
się na perkusji i przez cały koncert okładać bębny niczym dobrze
zaprogramowany automat, mając przed sobą tak seksownie poruszającą się
damę z basówką… Może gość przyzwyczajony już?
Setlista Amerykanów podczas „reunion tour” jest stała i przewidywalna
niczym treść publicznych wystąpień lidera PiS-u, w Katowicach odchyleń
od normy też nie było. Najmocniejsze punkty? Zdaniem niżej podpisanego
„Fiend”, tytułowy kawałek z „Dark Days”, „Clocks” i „Drove”, z tym
chóralnie wykrzyczanym przez publikę „Never Say Never!”. To naprawdę
robiło wrażenie. Podobnie jak dopracowany w detalach show kapeli. Coal
Chamber na żywo wypada dużo ciekawiej niż na studyjnych albumach, gdzie
dokucza trochę monotonia. Muzyka kapeli w połączeniu z gotyckim strojami
i makijażami, efektownymi scenicznymi „grepsami” oraz oprawą świetlną
sporo zyskuje.
Bis był tylko jeden, za to hicior co się zowie – „Sway” z błyskawicznie
podchwyconym przez fanów tekstem „The roof is on fire…”.
Na koniec trochę dziegciu do tej beczki miodu: kapela zakazała robienia
JAKICHKOLWIEK fotek podczas koncertu, a po występie nie wyszła do ludu,
by strzelić sobie wspólne zdjęcia lub podpisać płyty. Trochę dziwne
zagrywki, zwłaszcza jeśli chce się odbudować dawną pozycję po długiej
przerwie… Najwytrwalsi fani dzielnie czekali na swoich idoli pod
zaparkowanym przed klubem tourbusie. Przy temperturze 12 stopni i
padającym deszczu do przyjemności to raczej nie należało…
Robert Dłucik