2013.06.25 – Coal Chamber – Katowice

coal chamber 2013

Jest w ekonomii takie pojęcie – „przegrzanie koniunktury”. Spokojnie można odnieść je do aktualnej sytuacji na polskim rynku koncertowym. Imprez ci u nas pod dostatkiem, a ceny biletów przyprawiają fanów dobrej muzy o palpitacje serca, nic dziwnego zatem, że frekwencja na klubowych koncertach coraz częściej pozostawia sporo do życzenia. Tak jak w przypadku Coal Chamber właśnie… W ten wyjątkowo chłodny czerwcowy wieczór w katowickim klubie stawiło się około 150 fanów nu metalu. Cóż, pokolenie, które wychowało się na tej muzie wydoroślało i pewnie nie koncerty im teraz w głowie, a młodzi fani ciężkiej muzy chyba nie bardzo kumają kto zacz ten Coal Chamber. Wszak od największych sukcesów kapeli z LA minęła ponad dekada, a sam zespół trwał w hibernacji przez długie osiem lat.

Z drugiej strony: do Mega Clubu przyszli ludzie naprawdę zorientowani w temacie i stworzyli taką atmosferę, że Dez Fafara był pod dużym wrażeniem (i nie była to bynajmniej wystudiowana poza, czy prawienie „urzędowych” komplementów). Od pierwszych taktów „Loco” pod sceną rozpoczęło się prawdziwe szaleństwo i trwało ono równo godzinę, czyli dokładnie tyle ile show Coal Chamber. Publiczność dosłownie jadła wokaliście z ręki. „Make some noise” – ryk niczym na stadionie. „Get the fuckin’ feet up” – podskoki jak na zajęciach z aerobiku. „Put your fuckin’ hands in the air” – i obowiązkowo rączki w górze, plus jeszcze imitowanie ruchu wskazówek zegara we wstępie do „Clocks”.

Zanim jednak ze sceny zabrzmiało mroczne intro, a po nim pierwsze takty „Loco” publikę rozgrzewały dwa krajowe supporty. Na początek – Lostbone. Kwartet uprawia thrash metal z mocną domieszką hardcore. Dostali do dyspozycji pół godziny, a zmieścili w secie chyba z 10 kawałków. Ostatni zadedykowali zmarłemu niedawno basiście Mortifierowi z zaprzyjaźnionej kapeli Hate.

Zaproszenie Kabanosa jako drugiego supportu wzbudziło u niektórych lekką konsternację. Ale w sumie było to dobre pociągnięcie. Kabanos ze swoją przaśno – kabaretową konwencją dał chwilę oddechu między ultraczadowymi występami Lostbone i gwiazdy wieczoru.

Coal Chamber wkroczył na scenę punktualnie o 21.30. Jako pierwsza pojawiła się na niej basistka Chela Harper. O jej grze można by napisać osobny artykuł. Pojęcia nie mam w jaki sposób Mick Cox potrafi skupić się na perkusji i przez cały koncert okładać bębny niczym dobrze zaprogramowany automat, mając przed sobą tak seksownie poruszającą się damę z basówką… Może gość przyzwyczajony już?

Setlista Amerykanów podczas „reunion tour” jest stała i przewidywalna niczym treść publicznych wystąpień lidera PiS-u, w Katowicach odchyleń od normy też nie było. Najmocniejsze punkty? Zdaniem niżej podpisanego „Fiend”, tytułowy kawałek z „Dark Days”, „Clocks” i „Drove”, z tym chóralnie wykrzyczanym przez publikę „Never Say Never!”. To naprawdę robiło wrażenie. Podobnie jak dopracowany w detalach show kapeli. Coal Chamber na żywo wypada dużo ciekawiej niż na studyjnych albumach, gdzie dokucza trochę monotonia. Muzyka kapeli w połączeniu z gotyckim strojami i makijażami, efektownymi scenicznymi „grepsami” oraz oprawą świetlną sporo zyskuje.

Bis był tylko jeden, za to hicior co się zowie – „Sway” z błyskawicznie podchwyconym przez fanów tekstem „The roof is on fire…”.

Na koniec trochę dziegciu do tej beczki miodu: kapela zakazała robienia JAKICHKOLWIEK fotek podczas koncertu, a po występie nie wyszła do ludu, by strzelić sobie wspólne zdjęcia lub podpisać płyty. Trochę dziwne zagrywki, zwłaszcza jeśli chce się odbudować dawną pozycję po długiej przerwie… Najwytrwalsi fani dzielnie czekali na swoich idoli pod zaparkowanym przed klubem tourbusie. Przy temperturze 12 stopni i padającym deszczu do przyjemności to raczej nie należało…

Robert Dłucik

Dodaj komentarz