Zjawiłem się w Spodku dobre pół godziny przed planowanym rozpoczęciem koncertu – godziną dwudziestą. Piękna wiosenna aura zachęcała oczekujących sympatyków floydowych dźwięków, do wyjścia na taras obiektu. Obszar dookoła Spodka, to obecnie teren wielkiej budowy. Wygląda to dosłownie tak, jakby wokół tego zasłużonego, katowickiego kapelusza zrobiono podkop, aby oderwać go od ziemi i uwolnić w przestrzeń. Aby tak się stało, wystarczyło jednak zaprosić w to miejsce, grono kilku Australijczyków, którzy pokochali muzykę Pink Floyd jak swoją i którzy podczas wykonania ich kompozycji tworzą fantastyczne widowisko!
Możnaby posłużyć się tutaj tytułem jednej z wcześniejszych utworów grupy Pink Floyd – „A Saucerful of Secrets”. Jednak o tajemnicy tym razem chyba nie mogło być już mowy? Myślę, że większość zebranej, wielopokoleniowej publiczności dobrze wiedziała, czego można się tego wieczoru tutaj spodziewać (była to już szósta wizyta Australijczyków w naszym kraju). Po raz pierwszy odwiedzili Polskę w 2008 roku i miało to miejsce właśnie tutaj, a ostatnio odwiedzili Spodek, w styczniu ubiegłego roku (archiwalna relacja – http://www.rockarea.eu/articles.php?article_id=2400). Nie przeszkodziło to jednak, kolejny już raz zgromadzić w tym gmachu, naprawdę liczną publikę. Spodek zapełnił się więc znowu sympatykami floydowskiej muzyki, w naprawdę niezwykle dużym przedziale wiekowym. Były całe rodziny, sporo młodzieży. Największa grupa , to jednak ludzie w średnim wieku, choć spotkać można było również naprawdę bardzo zaawansowanych wiekowo seniorów, prawdziwie wielopokoleniowy „Spodek bez tajemnic”.
Pewna tajemnica jednak była – podsłuchałem rozmowę grupki młodych ludzi, którzy zastanawiali się jaką kompozycją rozpocznie się tego wieczoru, to widowisko? „Speak To Me” – można się było tego spodziewać, ponieważ tegoroczny koncert odbywał się w ramach trasy celebrującej 40 rocznicę wydania „The Dark Side of The Moon”. Koncert zaczął się więc dokładnie tak, jak zaczyna się ta epokowa płyta – biciem serca. I album ten, odegrano tego wieczoru praktycznie w całości. Kolejny raz, przekonałem się o ponadczasowości tego materiału i o jego sile oddziaływania! Były ciarki przy wokalnych ekwilibrystykach trzech pań, w kompozycji „The Great Gig In The Sky”, były ciarki przy dźwiękach saksofonu w kompozycji „Us And Them”, jak również przy ostatniej fazie – „Eclipse”! Potem jeszcze zabrzmiały dwie kompozycje z The Wall: „The HappiesT Days of Our Lives” i „ Another Brick in The Wall Part II” i nastąpiła 20 minutowa przerwa.
Drugą część koncertu rozpoczęła kolejna cegiełka z „Muru” – „In The Flesh”. A po niej „Sorrow” z „A Momentary Laspse of Reason” i „What Do You Want From Me” z „The Division Bell”, a więc te najmłodsze z kompozycji Floydów , które zabrzmiały tego wieczoru. Jeszcze nieco później, mogliśmy usłyszeć „Coming Back To Life”. Może jest to moje subiektywne odczucie, ale wydaje mi się, że tutaj atmosfera jakby odrobinę siadła. W dalszej fazie zrobiło się na powrót bardzo klasycznie, zabrzmiał bowiem obszerny fragment epokowego „Wish You Were Here” – „Shine On You Crazy Diamond Parts 1 – 5”. Nie mogło zabraknąć również „Wish You Were Here”. Po delikatnych dźwiękach tego klasyka, trochę na zasadzie kontrastu, usłyszeliśmy bardzo ekspresyjny, z mocną pulsacją basu odczuwalną wręcz gdzieś w żołądku – „One Of These Days” z „Meddle”. Oficjalną cześć zakończyli subtelnym, przepięknym „Comfortably Numb”. Aplauz publiczności , nie pozwolił jednak w ten sposób zakończyć tego pięknego przeszło, dwugodzinnego, floydowskiego maratonu. Na zakończenie jeszcze jedna, niestety ostatnia już tego wieczoru muzyczna cegiełka – „Run Like Hell”.
Co do wizualnej strony koncertu, podobnie jak w ubiegłym roku: fantastyczna gra świateł, frapujące wizualizacje wpisane w podświetlony okrągły ekran, wędrujące laserowe linie… Jak w ubiegłym roku nie zabrakło również ogromnej figury nauczyciela, która pojawiła się podczas odgrywania „Another Brick In The Wall Part 2” , nie zabrakło równie monstrualnych rozmiarów, różowego kangura skaczącego w rytm pulsującego basu w „One Of These Days”.
Przypuszczam, że większość zebranej tego wieczoru publiki (podobnie zresztą jak ja) mogła się napawać tymi efektami, nie po raz pierwszy? Ale przypuszczam, że większość z nich, z przyjemnością wybrała by się na The Australian Pink Floyd kolejny raz!
Marek Toma