Mój pierwszy koncert legendarnej już grupy PENDRAGON w 2008 roku,
promujący płytę „Pure” – wzruszył mnie ogromnie, bo spełniło się
wielkie marzenie, aby zobaczyć swoich idoli na własne oczy! Drugi występ
w 2011, promujący „Passion” zaskoczył mnie i przyznam, że trochę
zawiódł, może dlatego, że nie spodziewałem się iż grupa pójdzie w tak
ostrym, rockowym kierunku. A może dlatego, że nagłośnienie było fatalne i
wiele utworów zabrzmiało dużo gorzej niż na płycie. Trzeci koncert w
warszawskiej Proximie sprawił mi z kolei wiele radości bo poczułem się
młodszy o co najmniej kilkanaście lat, a jeden z moich ulubionych
progresywnych zespołów udowodnił, ze wciąż należy do ścisłej czołówki
tego trochę niedocenianego gatunku rocka…
Zanim zobaczyłem swój ukochany band, z dokładnością szwajcarskiego
zegarka (za minutę 20.00) wszedł na scenę przystojny Gary Chandler,
gitarzysta cenionej w progresywnym światku brytyjskiej formacji JADIS.
Po krótkim przywitaniu z publicznością i przypomnieniu o wydanej
niedawno płycie „See Right Through You” , muzyk zagrał 40-minutowy set, w
którym przeplatał starsze utwory z repertuaru swojego zespołu z
nagraniami z ostatniego, zresztą bardzo udanego albumu. Mnie
zdecydowanie zabrakło kilku utworów, na które czekałem z
niecierpliwością, z debiutanckiego, chyba najlepszego w dyskografii
krążka grupy „More Than Meets The Eye”. Gary udowodnił, że jest świetnym
gitarzystą, bardzo sprawnym technicznie muzykiem, ale puszczany z
komputera podkład i luźna atmosfera wśród widowni, oczekującej na występ
gwiazdy sprawiły, że jego mini show nie porwał publiki i był tylko
namiastką prawdziwego show, które miało za chwilę nastąpić.
Bohaterowie wieczoru zaczęli występ z wysokiego „C”, a właściwie „V”,
bo od słynnego utworu „Voyager” z płyty „The World”. Trochę
przeziębiony, co chwila szukający chusteczek Nick Barrett zapowiedział,
że zespół zaprezentuje swoje najsłynniejsze kawałki z 35-letniej
działalności, ale zagra także kilka utworów, których nie wykonywał na
koncertach od lat i które polska publiczność jeszcze nie słyszała. Jeden
po drugim wybrzmiały największe hity zespołu jak „Paintbox” ,
„Nostardamus” czy „Indigo”, ale także „Leviathan” z debiutanckiego
krążka „The Jewel”, „Breaking the Spell” z lubianego przez fanów albumu
„Window of Life” czy „Fallen Dreams and Angels” wydanego na tym samym
krążku, ale dopiero w wersji remasterowanej. Mnie i większość publiki
porwał do tańca najładniejszy bodaj utwór z ostatniej płyty – „Green
and Pleasant Land”, a kulminacją występu świetnie dysponowanych tego
dnia Baretta i spółki był cudowny, magicznie zagrany i zaśpiewany utwór
„It’s Only Me” z płyty „Pure”, który lider grupy zadedykował
warszawskiej, bardzo lubianej przez niego publiczności.
Po ponad dwugodzinnym, bardzo energetycznym i gorąco przez fanów
przyjętym występie zespół zniknął na kilka minut za kulisami, ale burza
braw sprawiła, że usłyszeliśmy tego wieczoru jeszcze „Masters of
Ilussion” i – na drugi bis – „Am I Really Losing You” – z niesamowitą,
momentami improwizowaną solówką trochę zmęczonego, ale bardzo
zadowolonego Barretta. Trzeba także podkreślić entuzjazm i tradycyjnie
energetyczną grę perkusisty Scotta Highama, który tchnął w starych
rockmanów nowego ducha oraz wyraźnie tego dnia rozradowanego i –
wyjątkowo ekspresyjnego Petera Gee. Jedynie Clive Nolan, schowany za
zestawami keyboardów, zdawał się być tego wieczoru myślami gdzieś daleko
– być może przy kolejnej płycie Areny, którą zapowiedział na następny
rok….
Prawie trzy godziny cudownego wieczoru minęło jak z przysłowiowego bicza
strzelił. Siedzący obok mnie kolega Piotr – na co dzień lekarz dusz –
był występem Brytyjczyków wielce ukontentowany, na tyle, że pognał do
stoiska z płytami i po koncercie skwapliwie zbierał autografy od
wszystkich członków zespołu. Stojąca przy samej scenie i entuzjastycznie
reagująca na każdy utwór blondwłosa Iza podczas bisów miała dosłownie
łzy w oczach, co jeszcze raz utwierdziło mnie w przekonaniu, że muzyka
starych mistrzów nie zestarzała się ani na jotę. Wciąż wzrusza, bawi,
cieszy uszy i pozwala na te kilka godzin zapomnieć o Bożym świecie,
wszystkich kłopotach i problemach dnia codziennego i przenieść ludzi w
jakiś lepszy, piękniejszy wymiar. Magia Pendragon wciąż działa i mam
nadzieję, że zespół będzie nas czarować, wbrew niektórym malkontentom,
jeszcze przez wiele, wiele lat. „It’s Only Me” brzmi mi w uszach jeszcze
teraz…
Andrzej „Gandalf” Baczyński