2013.05.09 – Pendragon – Warszawa

pendragon maj13

Mój pierwszy koncert legendarnej już grupy PENDRAGON w 2008 roku, promujący płytę „Pure” – wzruszył mnie ogromnie, bo spełniło się wielkie marzenie, aby zobaczyć swoich idoli na własne oczy! Drugi występ w 2011, promujący „Passion” zaskoczył mnie i przyznam, że trochę zawiódł, może dlatego, że nie spodziewałem się iż grupa pójdzie w tak ostrym, rockowym kierunku. A może dlatego, że nagłośnienie było fatalne i wiele utworów zabrzmiało dużo gorzej niż na płycie. Trzeci koncert w warszawskiej Proximie sprawił mi z kolei wiele radości bo poczułem się młodszy o co najmniej kilkanaście lat, a jeden z moich ulubionych progresywnych zespołów udowodnił, ze wciąż należy do ścisłej czołówki tego trochę niedocenianego gatunku rocka…

Zanim zobaczyłem swój ukochany band, z dokładnością szwajcarskiego zegarka (za minutę 20.00) wszedł na scenę przystojny Gary Chandler, gitarzysta cenionej w progresywnym światku brytyjskiej formacji JADIS. Po krótkim przywitaniu z publicznością i przypomnieniu o wydanej niedawno płycie „See Right Through You” , muzyk zagrał 40-minutowy set, w którym przeplatał starsze utwory z repertuaru swojego zespołu z nagraniami z ostatniego, zresztą bardzo udanego albumu. Mnie zdecydowanie zabrakło kilku utworów, na które czekałem z niecierpliwością, z debiutanckiego, chyba najlepszego w dyskografii krążka grupy „More Than Meets The Eye”. Gary udowodnił, że jest świetnym gitarzystą, bardzo sprawnym technicznie muzykiem, ale puszczany z komputera podkład i luźna atmosfera wśród widowni, oczekującej na występ gwiazdy sprawiły, że jego mini show nie porwał publiki i był tylko namiastką prawdziwego show, które miało za chwilę nastąpić.

Bohaterowie wieczoru zaczęli występ z wysokiego „C”, a właściwie „V”, bo od słynnego utworu „Voyager” z płyty „The World”. Trochę przeziębiony, co chwila szukający chusteczek Nick Barrett zapowiedział, że zespół zaprezentuje swoje najsłynniejsze kawałki z 35-letniej działalności, ale zagra także kilka utworów, których nie wykonywał na koncertach od lat i które polska publiczność jeszcze nie słyszała. Jeden po drugim wybrzmiały największe hity zespołu jak „Paintbox” , „Nostardamus” czy „Indigo”, ale także „Leviathan” z debiutanckiego krążka „The Jewel”, „Breaking the Spell” z lubianego przez fanów albumu „Window of Life” czy „Fallen Dreams and Angels” wydanego na tym samym krążku, ale dopiero w wersji remasterowanej. Mnie i większość publiki porwał do tańca najładniejszy bodaj utwór z ostatniej płyty – „Green and Pleasant Land”, a kulminacją występu świetnie dysponowanych tego dnia Baretta i spółki był cudowny, magicznie zagrany i zaśpiewany utwór „It’s Only Me” z płyty „Pure”, który lider grupy zadedykował warszawskiej, bardzo lubianej przez niego publiczności.

Po ponad dwugodzinnym, bardzo energetycznym i gorąco przez fanów przyjętym występie zespół zniknął na kilka minut za kulisami, ale burza braw sprawiła, że usłyszeliśmy tego wieczoru jeszcze „Masters of Ilussion” i – na drugi bis – „Am I Really Losing You” – z niesamowitą, momentami improwizowaną solówką trochę zmęczonego, ale bardzo zadowolonego Barretta. Trzeba także podkreślić entuzjazm i tradycyjnie energetyczną grę perkusisty Scotta Highama, który tchnął w starych rockmanów nowego ducha oraz wyraźnie tego dnia rozradowanego i – wyjątkowo ekspresyjnego Petera Gee. Jedynie Clive Nolan, schowany za zestawami keyboardów, zdawał się być tego wieczoru myślami gdzieś daleko – być może przy kolejnej płycie Areny, którą zapowiedział na następny rok….

Prawie trzy godziny cudownego wieczoru minęło jak z przysłowiowego bicza strzelił. Siedzący obok mnie kolega Piotr – na co dzień lekarz dusz – był występem Brytyjczyków wielce ukontentowany, na tyle, że pognał do stoiska z płytami i po koncercie skwapliwie zbierał autografy od wszystkich członków zespołu. Stojąca przy samej scenie i entuzjastycznie reagująca na każdy utwór blondwłosa Iza podczas bisów miała dosłownie łzy w oczach, co jeszcze raz utwierdziło mnie w przekonaniu, że muzyka starych mistrzów nie zestarzała się ani na jotę. Wciąż wzrusza, bawi, cieszy uszy i pozwala na te kilka godzin zapomnieć o Bożym świecie, wszystkich kłopotach i problemach dnia codziennego i przenieść ludzi w jakiś lepszy, piękniejszy wymiar. Magia Pendragon wciąż działa i mam nadzieję, że zespół będzie nas czarować, wbrew niektórym malkontentom, jeszcze przez wiele, wiele lat. „It’s Only Me” brzmi mi w uszach jeszcze teraz…

Andrzej „Gandalf” Baczyński

Dodaj komentarz