2013.04.17 – Cactus – Piekary Śląskie

Myślałem, że prędzej kaktus mi wyrośnie na dłoni, niż Cactus zagra kiedykolwiek na Śląsku. A jednak… 17 kwietnia ten amerykański Cactus wyrósł i pięknie zakwitł na scenie piekarskiego Ośrodka Kultury „Andaluzja”. Dzięki pasji i operatywności dyrektora Piotra Zalewskiego udało się powiększyć poczet legend rocka, które zagrały na scenie tej instytucji.

Weterani przyjechali do Polski w kwartecie. Z oryginalnego składu działającego w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych przyjechała dwójka muzyków: gitarzysta Jim McCarty oraz jeden z założycieli zespołu – charyzmatyczny perkusista Carmine Appice. Wspomagali ich znany z Savoy Brown wokalista Jim Kunes (śpiewał na albumie „V”) oraz basista Pete Bremy.

Przywitali się z licznie zebraną publicznością (koncert był wyprzedany) rock’n’rollowym standardem „Long Tall Sally” w ciężkiej, rozbudowanej wersji. Pora na pierwszy przystanek z debiutanckiej płyty, czyli „Let Me Swim”. I znów przeskok na album „One Way… or Another”. Wspaniale zabrzmiał w „Andaluzji” tytułowy kawałek – dedykowany przedwcześnie zmarłemu oryginalnemu wokaliście Cactusa – Rusty’emu Day’owi. Ponad cztery dekady minęły odkąd te utwory ujrzały światło dzienne, a nie zestarzały się ani trochę…

Potem zrobiło się nieco bardziej bluesowo (w końcu Cactus był jedną z gwiazd festiwalu „Bluestracje”, organizowanego w kilku śląskich miastach) za sprawą „Bro. Bill”, w którym Kunes sięgnął po harmonijkę ustną. A w kolejce czekał już mocarny „You Can’t Judge The Book By The Cover”. Jim McCarty dosłownie krzesał ogień ze swojej gitary, podczas solówek chętnie wskakiwał na stoły oddzielające scenę od widowni. Publiczność miała go wówczas niemal na wyciągnięcie ręki.

Po sekwencji utworów z dwóch pierwszych albumów grupy przyszła pora na nowsze rzeczy. Hardrockowy „Electric Blue” oraz przyjemnie kołyszący „The Groover”, czyli jesteśmy na albumie „V” z 2006 roku.

Powrót do przeszłości nastąpił wraz z „Evil”, który płynnie przeszedł w perkusyjny popis Carmine’a Appice’a. Liderowi bez problemu udało się wciągnąć publiczność do zabawy, chociaż klaskanie do wystukiwanych na bębnach i samych pałeczkach rytmów okazało się dość skomplikowane. „Co się stało?” – zapytał przekornie Carmine, kiedy w pewnym momencie publika nie potrafiła za nim nadążyć. Pozazdrościć facetowi kondycji – 67 lat na karku, a gra jak młodziak… Zresztą cała czwórka wciąż jest w świetnej formie.

Entuzjastycznie reagującą publiczność weterani „dobili” jeszcze „Big Mama Boogie” oraz żywiołowym „Parchman Farm”, po którym pożegnali się i zeszli ze sceny. Nie dali się jednak długo prosić o bis. Najpierw znów coś nowszego – „Muscle & Soul”, a na finał kolejny klasyk – „Rock’n’roll Children”. Blisko dwie godziny minęły jak z bicza strzelił…

Robert Dłucik

Dodaj komentarz