Po raz kolejny moja skromna osoba miała okazję zobaczyć na żywo zespół Riverside. Dokładnie nie wiem który to już raz, ale z pewnością na palcach jednej ręki nie udałoby się policzyć. Warszawska formacja już od pewnego czasu przoduje w moim prywatnym rankingu polskich zespołów. Uzyskała również sporą popularność i to nie tylko w kraju nad Wisłą, a nowym albumem pt. „Shrine Of New Generation Slaves” po raz kolejny potwierdziła, że w swojej stylistyce jest w absolutnej ścisłej czołówce. Bez wątpienie są już marką samą w sobie i nikomu nie muszą już nic udowadniać. Nie mogłem zatem przegapić kolejnej okazji zobaczenia ich na koncercie.
Frekwencja tego wieczoru była naprawdę bardzo wysoka (podobno aż 1100 osób nawiedziło w ten wieczór Klub Studio aby zobaczyć w akcji Riverside). Supportem była grupa Maqama prezentująca rock progresywny z elementami metalu czerpiący garściami z dokonań grupy Tool. Był to udany koncert, ale nie przekonał mnie do końca. Poszczególnym kompozycjom brakowało nieco blasku. Duży minus dla zespołu należy się za kiepskiej jakości teksty po polsku. Na szczęście nie wszystkie kompozycje były w naszym ojczystym języku, a po angielsku można słabsze liryki wybaczyć. Szkoda, że Riverside nie pokusił się o jakiś lepszy support pokroju Dispearse czy Dianoya. Niemniej jednak zdarzały się bardzo pozytywne momenty podczas tego występu i czas nie dłużył się tak bardzo. Ciekaw jestem co dalej stanie się z zespołem Maqama, bo zdecydowanie drzemie w nich potencjał.
Głównym celem przyjścia tego wieczoru do Klubu Studio był oczywiście występ mojego ukochanego Riverside. Poprzednie kontakty z warszawską formacją na koncertach i znajomość ich znakomitej i równej dyskografii nastroiły mnie bardzo optymistycznie. Już otwierający show, nieco przearanżowany „New Generation Slave” wywołał u mnie ciarki na całym ciele, które sukcesywnie pojawiały się przez cały koncert. Po nim dostaliśmy drugi kawałek z najnowszej płyty, prywatnie mój ulubiony „The Depth of Self-Delusion”. Po drugim numerze byłem już w zasadzie na łopatkach znokautowany kunsztem i geniuszem muzyków Riverside. Setlistę wypełniły głównie utwory z „Shrine of New generation Slaves” w liczbie sześciu. Panowie sięgnęli również do poprzedniego longplaya Anno Domini High Definition za pośrednictwem trzech kompozycji. Niestety tak silna reprezentacja najnowszych dokonań grupy musiała się odbić na ilości starszych kawałków i z trylogii Reality Dream dostaliśmy tylko przebojowy 02 Panic room (podzielony na dwie części podczas koncertu – począwszy od tej późniejszej) i przepiękną balladę „Conceiving you”. Właśnie za ten drugi utwór chciałem muzykom Riverside podziękować szczególnie, gdyż granie go nie było regułą podczas poprzednich koncertów w ramach trasy, a jego wykonanie tego wieczoru oczarowało mnie całkowicie. Subiektywne elementy bardzo mocno wpływają na ocenę muzyki i nie silmy się na przesadny obiektywizm. Muzyka to przede wszystkim emocje, a te serwowane przez Riverside trafiają do mnie w całości. Setlistę dopełniło świetne wykonanie „Living In The Past” z epki „Memories in my head”. Podczas całego występu byłem pod ogromnym wrażeniem wrażliwości i kunsztu muzyków. Największe emocje wzbudziła we mnie gra na basie Mariusza Dudy. Bez wątpienia jest to największy znak rozpoznawczy twórców trylogii Reality Dream. Jeśli chodzi o kwestie techniczne, należy stwierdzić, że nagłośnienie było bardzo dobre, brzmienie selektywne, soczyste i nieco mniej napompowane niż podczas występów promujących Memories In My Head czy ADHD, co należy zaliczyć zespołowi in plus. Na koniec grupa zaserwowała wszystkim zgromadzonym bardzo brawurowe wykonanie singlowego „Celebrity Touch” z najnowszego krążka. Muszę przyznać, że o ile nie byłem wielkim zwolennikiem płytowej wersji tego numeru, to podczas koncertu stałem się jego absolutnym fanem. Kompozycja ta na żywo nabiera kompletnie nowego wyrazu i ciężko przy niej nie pobujać trochę głową.
Ten występ zawierał w sobie wszystkie atrybuty idealnego koncertu. Muzycy Riverside zaprezentowali się w pełni profesjonalnie, a przy tym widać było zaangażowanie i miłość do tego co robią. Mimo sporego już doświadczenia wciąż nie popadają w rutynę i bawią się dźwiękami, co niezmiennie cieszy rzeszę oddanych fanów, których liczba sukcesywnie rośnie. Nie wydaje mi się aby ktokolwiek wyszedł z tego koncertu nieusatysfakcjonowany. Osobiście mogę zaryzykować stwierdzenie, że ludzie, którzy przyszli 13 kwietnia wieczorem do krakowskiego klubu Studio zobaczyli w akcji jeden najlepszych obecnie zespołów na naszej planecie.
Tekst: Piotr Bargieł
Zdjęcia: Grzegorz Chorus