2013.04.12-14 – Marillion (Marillion Weekend) – Wolverhampton

2013marillionweekend

W kwietniowy weekend w Civic Hall w Wolverhampton (Anglia) fani zespołu MARILLION spotkali się na serii trzech koncertów (piątek, sobota i niedziela) w ramach MARILLION WEEKEND. Trzy wieczory i prezentacja w całości utworów z płyt „Radiation” oraz „Brave”, uzupełnionych pozostałymi utworami z szerokiego repertuaru zespołu.

Wydarzenie z tych niezapomnianych, stąd zrodziła się inicjatywa, a jakby tam pojechać ? Znam osobiście liczne grono entuzjastów MARILLION z Poznania, z którymi miałem okazję bywać na koncertach w warszawskiej „Stodole” czy na Festiwalu Legend Rocka w Dolinie Charlotty. Od myśli, do czynu i tak w środę 10 kwietnia z lotniska Poznań – Ławica wystartowaliśmy do Londynu.

Londyn przywitał nas późnym popołudniem zimną, jak na tą porę roku, aurą. Transfer z lotniska do naszego przyjaciela Bartka (pozdrowienia). Od rana, przez cały czwartek zwiedzanie najważniejszych miejsc w Londynie. Gdzieś jednak, przez cały dzień w myśli był jak najszybszy wyjazd do Wolverhampton. Podróż odbyła się już nazajutrz.

12.04.2013 – Radiation Night

Pierwszego wieczoru, podzielonego na dwie części, zespół zagrał w części pierwszej cały set z albumu „Radiation” (w 15 rocznicę wydania). W części drugiej czekały same niespodzianki.

Niespodzianek tego wieczoru było wiele. Największą było to, że firma wydawnicza – RACKET RECORDS rejestrowała tego wieczoru cały koncert 4-ma kamerami ( 2 kamery w tzw. fosie przed sceną, 3-cia na kranie, 4–ta na wysokości stołu mikserskiego), by nazajutrz można było już kupić wydawnictwo koncertowe! W ten sposób został oficjalnie ustanowiony rekord Guinness’a a najnowsze wydawnictwo koncertowe (3 CD + 2 DVD) zatytułowane „Clocks Already Ticking”, ukazało się w sprzedaży zaledwie w 10 godzin i 31 minut od zakończenia występu! Takie tempo wydawnicze to ja lubię.

Tak jak na płycie, w formie intro pojawiła się miniaturka „Costa del Slough”, w stylu retro i znamionowało to, że H będzie nas jak zwykle zabawiał różnymi pomysłami. Zaraz potem pojawił się „Under the Sun”. Zaczyna być rockowo i dynamicznie. Steve Rothery na gitarze rozpoczął swoje „łkające harce na gitarce”, a Mark Kelly tworzył melodyjne „wstawki” na klawiszach. Publiczność wspólnie odśpiewuje znane teksty. Po zakończeniu tego utworu, Steve Hogarth zaczął wywoływać „nacje”, skąd przybyli uczestnicy tego wyjątkowego koncertu? W ten sposób wywołał Brazylijczyków, Argentyńczyków oraz nas Polaków, a było nas sporo.

Przed kolejnym utworem odbyło się swoiste odpytywanie fanów, kto i jak się nazywa wśród członków Marillion i zaraz po tym zabrzmiał „The Answering Machine”, z widocznym luźnym interpretowaniem muzyki. Momentalna zmiana klimatu, pojawił się „Three Minute Boy”, w beatlesowym duchu z zaskakującym zwrotem w środku i wspaniałym chórem …publiczności. Zrobiło się cudownie! Znowu te „łkające” dźwięki gitary ….

Dalej kameralny „Now she’ll never know”, z wokalem w bardzo wysokich rejestrach. Tutaj podstawową partię na gitarze akustycznej zagrał wyjątkowo Pete Trewavas, zaś Steve Rothery przejął obowiązki … basisty. Niekończące się oklaski!

W „These Chains” pojawia się interesująca orkiestracja, smyczki wyczarowane przez genialnego Marka Kelly są stale obecne w tle. To piękny i smutny utwór. W atmosferze refleksji i wyciszenia pojawił się „Born to run” – prawdziwy, z najprawdziwszych bluesów i to jaki?! Prawdziwa uczta dla zmysłów.

Gdy już zmysły zgromadzonej publiczności okrzepły, nagle niczym grom z jasnego nieba uderza ściana dźwięków „Cathedral Wall”. W utworze tym Mark Kelly zaprezentował trochę eksperymentów brzmieniowych na syntezatorach

Finał pierwszej części zwieńczył „A few word for the dead”, trochę eksperymentalny jak na utwory zagrane wcześniej. Gitara Rothery’ego oraz syntezator Kelly’ego wydobywały ze swoich wnętrz iście egzotyczne dźwięki zbliżone do hinduskiego „sitara”. W tym utworze Hogartt spiewa:

 ……..Lie down in the flowers ( …… Połóż się w kwiatach )
In the blue of the air ( w błękicie powietrza )
Open your eyes. Why use up your life for anything else?…….. ( Otwórz oczy. Dlaczego warto wybrać się swoje życie ponad wszystko? ) …….
…… You could LOVE ….(Ty potrzebujesz miłości ) ……..


I w tym momencie na scenę posypały się kwiaty od fanów!

W drugiej części pojawiły się utwory ze starszych jak i nowszych dokonań Marillion.

Na początek wybrzmiał „80 Days”, z aktywnym udziałem publiczności, wyśpiewującej całe teksty refrenu. Świetne partie na pianinie odgrywał Mark, w tym nawet ….trąbki, z syntezatora.

Dalej dwa utwory spokojniejsze, wpierw wybrzmiał „Genie”, a potem ” Somewhere Else”.

Następnie mój ulubiony “Hooks In You”, jakże dynamiczny, z charakterystyczną linią melodyczną Rothery’ego oraz dynamicznym bitem Ian Mosley’a (ciarki na całym ciele).

Zaraz potem, przy ogłuszającym chórze publiczności zabrzmiał „Cover My Eses” (Pain and Heaven). Zabawa była na całego, by płynnie przejść w „Slainte Mhath”. Charakterystyczne wstawki Rothery’iego dodawały uroku temu utworowi.

Niespodzianek ciąg dalszy, po chwili pojawił się „Lavender”, wolny, nostalgiczny utwór, z licznym udziałem publiczności, która wtórowała H. W tym utworze przecudnej urody były solówki Rothery’ego.

Zresztą w tym momencie Rothery chyba wpadł z trans, bo podczas „Heart of Lothian” eksplodował ferią wyśmienitych solówek.

I nadszedł wreszcie moment na “King”, podczas którego Ci co bywali na koncertach Marillion pamiętają, jak H odgrywa rolę KRÓLA z uniesioną do góry gitarą. Utwór w czasie trwania od spokojnej frazy przemienia się typowe progresywne dźwięki, gitarowe solówki przeplatają się z melodyjnymi partiami klawiszy.

Niekończące się oklaski, nie pozwalają muzykom na zakończenie tego koncertu i zejście za sceny. Oczekiwanie na bisy. I to jakie?!

Wpierw „Script for a Jester’s Tear”, przy chóralnym udziale publiczności i na koniec „Happiness Is the Road”.

Po ponad 2 – godzinach zakończyła się pierwsza z trzech odsłon Marillion Weekend. Zaraz po koncercie uczestnicy przenieśli się do licznych w tym mieście pubów, aby nadal rozpamiętywać wrażenia po koncertowe. Miło było integrować się z fanami z Brazylii, Argentyny, Węgier czy Słowacji.

13.04.2013 – Brave Night

Jest sobotni wieczór, bramy Civic Hall otwarte już przed 17-tą, bo od 18-tej rozpoczynają się supporty. Zaraz po przybyciu na miejsce można było odebrać wspomniane wyżej wydawnictwo z poprzedniego dnia. Wydawnictwo niezwykle kolorowe, rozkładane na pięć części (oj będzie co słuchać, po powrocie do domów!).

Dziś wiadomo było, że w części pierwszej zagrany zostanie w całości prześwietny album “Brave”. Wydany dosyć dawno, bo 1994 r., a jakże aktualny do dziś (i chętnie odtwarzany w moim domowym odtwarzaczu). Teksty Howiego zainspirowane były autentyczną historią zasłyszaną w radio, o pewnej dziewczynie, „zgarniętej” przez policję na moście Severn Bridge. Oszołomiona nie umiała odpowiedzieć na pytania jak się nazywa i skąd jest. „Brave” jest więc opowieścią o zagubieniu, poczuciu samotności, alienacji w dzisiejszym świecie…

Koncert rozpoczął się od suity „Bridge”, gdzie różnorodność dźwięków od razu wprowadziła nas w doborowy nastrój. H w tylko znany sobie sposób, przeszedł momentalnie do „Living With the Big Lie”, bardzo nastrojowej ballady, która w końcowej fazie przerodziła się w gejzer dźwięków gitary oraz budowania nastroju przez syntezatory. Robi się mocno i niemalże hard-rockowo, Niebagatelną rolę odgrywały tutaj światła i wizualizacje.

Zaczęło się pięknie! Hogarth pisząc swoje teksty nie wiedział nawet, jaką burzę uczuć wywoła w sercach fanów zespołu. Jakby na dowód, kolejny „Runaway”, moim zdaniem jeden z najpiękniejszych utworów, przez niecałe 5 minut sprawił, że istnieje gdzieś jeszcze prawdziwe piękno, nawet jeśli naznaczone jest ono smutkiem, co miało miejsce w głosie Hogartha, wspomaganym motywem fortepianu w środku, oraz pięknej i emocjonującej solówki mistrza Rotherego!

Wielowątkowy „Goodbye to All That” to jeden z najbardziej dynamicznych fragmentów koncertu. Dynamiczna perkusja Mosley’a spotyka się tutaj z szaleńczą gitarą Rotherego na tle gęstych dymów spowijających całość sceny. Jest więc mrocznie, podniośle, za sprawą elektronicznie przetworzonego wokalu. Koniec utworu z niezwykle niskim, wwiercającym się w nasza psychikę basem, przypomina nasze własne bicie serca…

W „Hard as Love”, w tej twardej miłości pojawia się istna galopada klawiszowo – gitarowych riffów z najwyższej półki (ciarki na plecach). Po szaleństwach, czas na chwilę wytchnienia, którą zapewnia „Hollow Man”, ze spokojnym głosem wokalisty, na tle subtelnej partii fortepianowej.

Zaraz potem pojawił się „The Lap Of Luxury”, nawiązujący do stylu zespołu z dawnego okresu, bardzo dobry utwór o dużej sile rażenia.

„Paper Lies”, kolejny dynamiczny utwór w tym secie, oparty na solidnym riffie i podobnie jak całość iskrzy od mnogości motywów muzycznych. Kawałek ten był zapowiedzią do mojej ulubionej kompozycji „Brave”. Początek utworu jakże tajemniczy, hipnotyzujący dźwiękiem irlandzkiej muzyki ludowej, a do tego subtelny wokal i chórki (z syntezatora?). Przez cały czas tego utworu nastrój rośnie…

W „The Great Escape” wspaniale poprowadzona fabuła utworu sprawiła, że wznosimy się wysoko, wysoko i przez chwilę zostajemy ponad wszystkim co przyziemne. I tu pozwolę sobie na dygresję, jako że utworem tym żegnaliśmy naszego Przyjaciela RO–RO w trakcie jego ostatniej drogę do niebios…

Akustycznym „Made Again” na zakończenie pierwszej części tego koncertu, muzycy pozwolili wyrwać nas z objęć marzeń i pokazać, że zwykłe z pozoru szare życie przy odrobinie dobrej woli również może być piękne!

Po przerwie, na otwarcie drugiej części koncertu zabrzmiał „Rich”, niezwykle melodyjny utwór z wydawnictwa „Marillion.com” i zaraz potem „The Damage”.

A tak na marginesie, chciałbym odnieść się do Hogartha, który w czasie tych koncertów śpiewał i aranżował scenki rodzajowe, aż miło było popatrzeć jak temperament go rozpierał. Może to co powiem w tej chwili jest ryzykowne, dla tych co jednak uważają że Marillion bez Fisha, to nie to! Nic podobnego, właśnie z udziałem Steve’a oblicze zespołu nabrało nowego blasku. Ale było też coś, o czym wspomnę przy okazji relacji z trzeciego wieczoru koncertowego…

Kolejny utwór „Trap the Spark”, choć utrzymany w nieco sennym, romantycznym klimacie, zasługuje na dużą uwagę ze względu na solówki gitarowe Steve’a Rothery’ego, który swobodnie operuje bogatą paletą brzmień i technik, grając wszystko z dużym smakiem.

Przy okazji dwóch następnych utworów – „Warm Wet Circles” i „That Time of the Night (The Short Straw)” z wydawnictwa „Clutching at Straws” jeszcze z czasów Fish’a, trzeba uznać że Howi dodał całkiem innego brzmienia tym utworom. I chwała mu za to!

Możnaby nadal rozkoszować się nad kolejnymi utworamij, ale pozwolę się ograniczyć do zacytowania dalszej set listy, w której “odszyfrowywaniu” pomógł nasz Kolega Michał, „ojciec chrzestny” tej całej eskapady na wyspy.

W kolejności wybrzmiały; „Drilling Holes”, „Out of This World” z albumu “Afraid of Sunlight”, a na bis “Seasons End” z albumu o tym samym tytule oraz „The Space” z tego samego krążka.

Po koncercie „akcje” (jak i dzień wcześniej) przeniosły się do pobliskich pubów, gdzie zawzięcie rozpamiętywano dopiero co zakończony wieczór.


14.04.2013 – Sounds That Can’t Be Made Night

Ostatni z tej “trylogii” koncertowej, niedzielny występ Marillion miał pokazać wszystko co najlepsze z ich kariery i tak też było w rzeczywistości. Nie będę pisał o kolejnych zachwytach, bo to i CAŁA PRAWDA o MARILLION, ale przytoczę tylko set listę, w której pomógł mi wspomniany wyżej Michał (dzięki).

Set lista część 1
Gaza ( z Sounds That Can’t be Made )
Waiting to Happen ( z Holiday In Eden )
Lucky Man ( z Sounds That Can’t be Made )
This Strange Engine ( z This Strange Engine )
Pour My Love ( z Sounds That Can’t be Made )
Montréal ( z Sounds That Can’t be Made )
Invisible Ink ( z Sounds That Can’t be Made )
Power ( z Sounds That Can’t be Made )
Sounds That Can’t Be Made ( z Sounds That Can’t be Made )

Set lista część 2
The King of Sunset Town ( z Seasons End )
The Sky Above The Rain ( z Sounds That Can’t be Made )

Bis
Neverland ( z Marbles )

I na koniec zabrzmiał „Garden Party” ( „Przyjęcie w ogrodzie” ), w którym to utworze, o czym pisałem wyżej, H dokonał ekwilibrystycznej wspinaczki poprzez kolumny na scenie, na ….balkon i w takiej dosyć niebezpiecznej pozycji (połowa korpusu na balkonie, reszta poza, kontynuował śpiew. No nie powiem, było groźnie! Skończyło się jednak happy endem.

Gdy już zabłysły światła w hali, wyst złote konfetti, co spotęgowało jeszcze raz tak wielkie wydarzenie artystyczne. Publiczność w tym momencie zamiast opuścić halę, dokonywała końcowych scen integracyjnych.

Podsumowując, ten wspaniały wieczór stworzył szansę fanom twórczości Marillion, na przypomnienie, jak ważnym są dokonania tej „kapeli”. I nie ma znaczenia, czy Marillion z Hogarthem jest inny niż z Fish’em! Koncepcyjnie należy dziękować muzykom, że są nadal przodującą ekipą w progresywnym nurcie. Steve Rothery to nadal bez wątpienia wirtuoz gry na swojej „łkającej” gitarze, Mark Kelly mistrz, nad mistrze w wyczarowywaniu dźwięków spod palców instrumentów klawiszowych, Ian Mosley to nadal tytan pracy w grze na perkusji, zaś Pete Trewavas solidny „rzemieślnik” w uderzaniu strun swojego basu.

Tekst; Ryszard Bazarnik
Foto i współpraca przy tworzeniu set list: Michał Wojtkowiak

Dodaj komentarz