2013.04.04 – Pain of Salvation, Arstdir, Anneke van Giersbergen – Warszawa

POS

AKUSTYCZNY WIECZÓR W PROGRESJI

Nigdy nie byłem fanem zespołu The Gathering i jego niegdyś charyzmatycznej wokalistki ANNEKE VAN GIERSBERGEN, jakoś nigdy też „nie kupiłem” muzycznie heavy progowej grupy PAIN OF SALVATION. O zespole islandzkim ARSTIDIR usłyszałem po raz pierwszy z okazji akustycznej trasy POS i van Giersbergen, na której jednym z przystanków była warszawska Progresja. Dlatego do mojego ulubionego klubu muzycznego wybrałem się bez specjalnych oczekiwań i nadziei…

Pierwsza na scenę weszła niegdysiejsza platynowa blondynka, a teraz ceglasto ruda, filigranowa Anneke. Od razu nawiązała serdeczny kontakt z dość licznie (jak na Warszawę…) przybyłą publiką i swoim czyściutkim, mocnym głosem wyśpiewała kilka bardzo przyjemnych ballad ze swojego solowego repertuaru. Nie zabrakło także kilku bardziej drapieżnych, choć akustycznie wykonanych piosenek z repertuaru The Gathering – które wzbudziły spory aplauz widowni. Prawie na sam koniec wyraźnie dobrze dysponowana i zadowolona wokalistka subtelnie wyśpiewała znany przebój Cyndy Lauper – Time After Time oraz jedną z najnowszych swoich piosenek i pożegnała się z rozradowaną publicznością.

Po krótkiej przerwie na teatralnie wręcz zaaranżowaną scenę (stare pianino, miękkie fotele, sofa, lampki nocne, wazony z kwiatkami, obrazki na ścianach i tapeta rodem z lat 60-tych) wbiegł sekstet płowowłosych muzyków z dalekiej Islandii. Wokalista przedstawił grupę chwaląc się że przez 4 ostatnie lata wydali już trzy płyty, poczym zaczął się występ, który przeszedł moje oczekiwania. Folkowe klimaty, połączone z wielogłosami i fajnym instrumentarium, w którym oprócz oczywiście trzech akustycznych gitar wyróżniały się skrzypce i wiolonczela. Do tego znakomite klawisze, nadające razem ze smyczkami, klasycznego sznytu całej muzyce Islandczyków. Kompletnie nie rozumiałem o czym młodzi chłopcy śpiewają – w końcu Islandzki nie jest podobny do angielskiego, tym bardziej do polskiego – ale nastrój i klimat, który od razu wytworzyli goście z dalekiej wyspy, rozlał się o po dusznej sali niczym wiosenny zefirek. Około czterdziestominutowy występ mało znanej w Polsce grupy spotkał się z aprobatą publiczności, tylko przy wolniejszych kawałkach przeszkadzały głośne rozmowy kilkunastu fanów w kuluarach, którzy wyraźnie przyszli tego dnia tylko na gwiazdę wieczoru – Pain of Salvation.

Po trochę zbyt rozwlekłej przerwie wreszcie na scenie pojawił się przystojny i rozbawiony lider i wokalista – Daniel Gindenlow, który w oczekiwaniu na resztę członków zespołu zaczął bawić publiczność – a to mówiąc, że świętuje właśnie tego dnia 20 rocznicę pierwszego pocałunku swojej żony, a to opowiadając o 90-letniej babci swojej żony, która pamięta tylko to co chce pamiętać, a to wspominając chłopięce lata. Po kilku minutach zabawnego wstępu, Daniel wykonał pierwszy piękny, nastrojowy utwór, podczas którego jeden po drugim włączyli się do gry pozostali członkowie grupy. Zespół umiejętnie sterował nastrojem sali wykonując na przemian wolniejsze, balladowe kawałki ze swojego repertuaru, przeplatając je mocniejszymi nagraniami, które ożywiały i tak głośną i ekspresyjnie reagującą tego dnia publikę. Widzowie od czasu do czasu podpowiadali frontmanowi tytuły ulubionych piosenek. Po pół godzinie zrobiło się klimatycznie, nastrojowo i marzycielsko. Na tyle, że dwie pary stojące obok mnie, nie przejmując się niczym, zaczęły się całować, ciesząc się chwilą i pięknymi dźwiękami dochodzącymi ze sceny. Ani się obejrzeliśmy jak minęły kolejne trzy kwadranse i wokalista POS zaczął żegnać się z publiką, informując, że ten wieczór trzeba kończyć, bo jutro wybiera się z przyjaciółmi na wakacje na Jamajkę. Oczywiście rozgrzana publiczność nie dała za wygraną i wywołała oklaskami ponownie artystów na scenę. Gindenlow wykonał czyściutkim głosem przepiękną wersję znanego przeboju Kansas pt. Dust In The Wind i z zespołem jeszcze dwa kawałki na bis. Na ostatni utwór zaprosił na scenę Anneke van Giersbergen i Islandczyków z Arstidir i razem zaśpiewali nostalgiczny utwór nawiązujący do szalonych lat 70-tych, które – jak powiedział wokalista – są wciąż dla niego inspirujące i bliskie.

Ku wielkiemu smutkowi zebranych, po ponad trzech godzinach zakończył się ten magiczny, akustyczny wieczór. Zasłuchani widzowie jeszcze dłuższy czas stali lekko oszołomieni pod sceną, a ci „przy kasie” wartko ruszyli do stoiska z płytami i koszulkami, na którym królowała Anneke, chętnie pozując do zdjęć i rozdając autografy. Stojąc pod samą sceną dostrzegłem wiszący z tyłu plakat Jimmy Hendrixa. Pomyślałem, że wielki mistrz gitary, jeśli gdzieś tam z góry przysłuchiwał się dzisiejszym popisom Anneke, Islandczyków i gwiazd heavy proga, musiał również się nieźle zasłuchać, bo akustyczna muzyka w tak swobodnym, wręcz wirtuozerskim wydaniu może poruszyć serce nawet wielkiego geniusza, a co dopiero nam maluczkim fanom muzyki progresywnej….

Andrzej „Gandalf” Baczyński

Dodaj komentarz