Płocki Lao Che to jeden z najbardziej oryginalnych i ciekawych zespołów rockowych w Polsce. Ich kolejne płyty są tego najlepszym dowodem. Grupa za każdym razem zaskakuje, intryguje, odkrywając przed nami coraz to nowe możliwości. Nigdy nie kopiował wcześniejszych dokonań i tak zostało do teraz, co pokazał ich ostatni krążek „Soundtrack”. Promując ten materiał Lao Che ruszyli w trasę odwiedzając m.in. stolicę Dolnego Śląska, gdzie pojawiłem się i ja.
Będąc pod ciągłym wrażeniem ich występu, jaki dali w Ostrowie Wielkopolskim (2010r.) przy okazji poprzedniej płyty, nie mogłem zaprzepaścić sposobności, by skonfrontować obecną formę twórców kultowego „Gospel”. Co prawda ich nowy krążek nie przypadł mi specjalnie do gustu to i tak byłem ciekaw jak premierowy materiał poradzi sobie na żywo. Chciałem być mile zaskoczony, jak to miało miejsce podczas wcześniej wspomnianego występu w Wielkopolsce.
Do klubu przybyłem stosunkowo wcześnie – w tym momencie wrocławskie „Alibi” było prawie puste. Byłem zdziwiony znikomą frekwencją, bo w przeszłości zespół przyciągał spore tłumy i czy tym razem mogło być inaczej? No cóż, koncert został przełożony w czasie, a na dodatek został przeniesiony w inne miejsce, ale czy takie przeciwności losu mogły mieć wpływ na kiepską atencję fanów? Wkrótce okazało się, że początkowe obawy szybko zostały zażegnane – w okolicach 20–tej zrobiło się jak w mrowisku. W między czasie okazało się, że przed gwiazdą wieczoru wystąpi support, co wyjaśniło obecność dwóch zestawów perkusyjnych na scenie. Niestety nikt nie potrafił podać nazwy „rozgrzewacza”, więc nie pozostało nic innego jak czekać na start.
Ten nastąpił kilka minut przed 20–tą, kiedy to na scenie pojawili się czterej dżentelmeni z formacji Instytut. Grupie przewodził gitarzysto/wokalista, na którego nosie tkwiły pokaźne żółte okulary. Panowie zaprezentowali zwięzły set zawierający pokaźną dawkę nastrojowego, momentami przebojowo – radiowego grania o brytyjskim zabarwieniu. Niektóre z zaprezentowanych utworów to: „Śmierć Frajerom”, „Machina” czy też „Dźwięki”. Wraz z kolejnymi utworami publika stopniowo budziła się do życia – owacje, choć skromne stawały się coraz bardziej wyraziste. Panowie brnęli do przodu i trzeba przyznać, że szło im całkiem nieźle. Po blisko półgodzinie Instytut pożegnał zgromadzonych i w tym momencie nastąpiło oczekiwanie na danie główne.
Tradycyjnie trzeba było przebrnąć przez techniczne roszady na scenie, co nie trwało na szczęście zbyt długo. W tym czasie na sali zaczynało gęstnieć, a z przodu zrobił się spory ścisk. Na chwilę przed 22–gą zaczęło się to, na co wszyscy czekali – na scenę wkroczyła ekipa Lao Che. Rozpoczęła dźwiękową zabawę, którą uwieńczyło owacyjne wtargnięcie „Spiętego”. Z jego strony padło zdawkowe „dobry wieczór” i zespół przystąpił do dzieła. Na początek z grubej rury; poleciały dwa hity „Hydropiekłowstąpienie” oraz „Czarne Kowboje”. Z tłumu słychać było wokalne wsparcie – publika dała się ponieść emocjom i od początku zespół nie musiał specjalnie zagrzewać przybyłych do zabawy. Nastąpił samoistny wybuch szaleństwa i pozytywnych wibracji. Po mocnym początku Lao Che nie spuszczał z tonu – charakterystyczne dźwięki zainicjowały nowszy przebój „Urodziła Mnie Ciotka”. W tym momencie nadeszła pora na dawkę premierowego materiału. Publiczność dostała „Na Końcu Języka” – zrobiło się bardziej nastrojowo. Byłem ciekawy reakcji publiczności, ale odzew na premierowe rzeczy nie pozostawiał złudzeń – „Soundtrack” po prostu chwycił.
Po króciutkiej przemowie („Spięty” tego wieczoru był niezwykle oszczędny w konferansjerce) zespół wykonał „4 Piosenki” oraz „Już Jutro”, który na żywo jechał przyjemnie do przodu. Potem nastąpił powrót do czasów poprzedniej płyty; poleciały „Czas”, „Życie Jest Jak Tramwaj” odśpiewany przy udziale publiczności oraz „Kryzys” w wersji bez pazura. W tym miejscu napomknę, że pomiędzy poszczególnymi kawałkami Lao Che robili zbyt długie przerwy, co nierzadko robiło się dość irytujące – w tym czasie (nawet) nie można było liczyć na słowne wypełnienie „Spiętego”. W tych momentach wyręczał go „Denat” swoimi samplowymi wtrąceniami.
Chwilę później zespół przypomniał czasy „Powstania Warszawskiego” wykonując „1939/Przed Burzą” oraz energetyczny „Przebicie Do Śródmieścia”. Publiczność w tym miejscu domagała się utworu „Stare Miasto”, ale zamiast tego pojawił się ujmujący „Dym” – dobrze wypadł na żywo. W następnej kolejności zabrzmiał „Magistrze Pigularzu”, a tuż po nim singlowy „Zombi!” z najnowszej płyty.
Potem zrobiło się niezwykle ciekawie – Rafał „Żubr” Borycki wymienił bas na mikrofon i na scenie rozpaliła się hip–hopowa atmosfera przy dźwiękach „Jestem Psem”. To było coś nowego i wyszło to po prostu świetnie. Po raperskiej zajawce Lao Che wprowadził „dyskotekowe” bity za sprawą „Govindam”, w którym to „Spięty” ponownie mógł liczyć na wsparcie „Żubra”. Po chwilach scenicznego żywiołu raz jeszcze zrobiło się nastrojowo – grupa wykonując „Idzie Wiatr” zakończyła oficjalną część koncertu.
Na tym jednak nie koniec, już za moment zespół raz jeszcze pojawił się na scenie wykonując rozbudowaną wersję koncertowego killera „Chłopacy”, podczas którego Spięty przedstawił kolegów z zespołu. Towarzyszyły temu krótkie wstawki solowe poszczególnych muzyków. Na sam koniec można było usłyszeć odmienną wersję kompozycji „Astrolog” z wplecionymi weń motywami z „Exodus” Boba Marleya. Na finał gitara „Spiętego” powędrowała w ręce publiki – strach w oczach, ale instrument chyba nie ucierpiał. W tym momencie, a było to w okolicach 23–ej, wieczór w towarzystwie twórców „Powstania Warszawskiego” dobiegł końca.
Lao Che dali wyczerpujący koncert pokazując, że na scenie ich twórczość nabiera odmiennych kolorów. Zespół na żywo czuje się jak ryba w wodzie, potrafi zjednać sobie publiczność jak mało kto i nie potrzebuje do tego specjalnych środków – muzyka broni się sama. Wrocławski koncert sprawił, że i nowy materiał powoli zaczął wyjawiać przede mną swoje atuty (tak było również w przeszłości). Co istotne, przy następnej sposobności uczestnictwa w koncercie Lao Che, zapewne nie powiem „nie”. Więc kto jeszcze nie widział płockiej ekipy w akcji, niech szybko to zmieni – na pewno warto!
Marcin Magiera