„Hellish Rock Part II” – na to wydarzenie czekałem niecierpliwie od dawna. Szczególnie, że ostatnia wizyta duetu Helloween/Gamma Ray w naszym kraju była poza moim zasięgiem, czego niezmiernie żałowałem. Tym razem sytuacja nie mogła się powtórzyć, tego koncertu nie mogłem przegapić!
Początkowo planowałem „uderzyć” do stolicy małopolski, ale stało się inaczej – moja noga postała w Warszawie. Być może narażę się jej mieszkańcom stwierdzeniem, że to miasto (posłużę się eufemizmem) nie należy do moich ulubionych. Ale czego nie robi się dla naszych idoli, prawda? Zanim jednak dotarłem do stolicy (a trwało to i trwało…) trzeba mi było znieść mozolną przeprawę z Wrocławia – nie chcę tu wchodzić w szczegóły, ale jakość drogi, jaką dane mi było pokonać, można porównać do stanu polskiej reprezentacji narodowej w piłce nożnej. W tym miejscu wyrazy uznania, a może lepiej kondolencje dla naszego rządu, zarządu dróg i innych organizacji odpowiadających za jakość i stan dróg krajowych… Koniec końców jakoś udało się dotrzeć na miejsce „na jedno piwo” przed koncertem. W tym momencie Stodoła była już obficie zapełniona przez licznie zgromadzoną publiczność. Koncert rozpoczął się punktualnie o 20 – tej, a na pierwszy rzut poszedł brazylijski Shadowside, na którego czele stoi dziarska niewiasta Dani Nolden. Zespół zaprezentował blisko półgodzinny set, który oprócz autorskiego materiału zawierał ciepło przyjętą niespodziankę w postaci „Ace Of Spades” Motörhead. Było energetycznie i drapieżnie, ale niestety zabrakło polotu, entuzjazmu. Wokalistka próbowała z całych sił rozgrzać publikę, ale jej kompani jakoś nie rwali się do większego szaleństwa. Poza tym trzeba było uważać na bębniarza – gubił pałki, które w niebezpieczny sposób trafiały w zgromadzonych przed sceną – momentami było groźnie!
Tuż przed 21 – szą, po krótkiej przerwie technicznej na scenie pojawiła się pierwsza gwiazda wieczoru, czyli niezłomna brygada z Gamma Ray. Przewodzony przez charyzmatycznego Kai Hansena (tego wieczoru nawet na moment przywdział kapelusik kapitana zagrzewając publikę do zabawy) band od razu ruszył z kopyta wrzucając na ruszt klasyki w postaci „Anywhere In The Galaxy” oraz równie płomienny „Men, Martians and Machines”. Mimo, że panowie nie byli specjalnie ruchliwi, dźwięki broniły się same – precyzyjna maszyna pędziła do przodu jak się patrzy. Publika była rozentuzjazmowana i kolejne kawałki powodowały, że atmosfera robiła się coraz gorętsza. Po bardziej ujarzmionym „The Spirit” Gamma Ray dołożył do pieca prezentując fenomenalny „Dethrone Tyranny”, który przetoczył się po zgromadzonych niczym potężny huragan. Po żywiole Hansen i spółka pochwalili się ostatnim wydawnictwem, w ramach którego wykonali dziarski „Master of Confusion” oraz bardziej drapieżny „Empire Of The Undead”. Oba kawałki zostało ciepło przyjęte, a chwilę później Gamma Ray uraczyli zgromadzonych materiałem z „To The Metal”. Na pierwszy rzut poszedł „Empathy”, a następnie torpedowy „Rise” – było gorąco! Potem nadeszła pora na miłą niespodziankę – panowie wykonali helloweenowy klasyk „Future World”, który poprzedziło krótkie gitarowe solo Henjo Richtera – reakcja publiczności w tym momencie nie wymaga komentarza 🙂 .
Na „koniec” nadeszła pora na metalowy hymn w postaci „To The Metal”, po którym Gamma Ray na moment zniknęli za sceną, co oczywiście nie trwało zbyt długo – ludziska chcieli więcej! …i dostali jeszcze jeden kawałek, melodyjny „Send Me A Sign” i w tym momencie występ Promiennych dobiegł końca, co nie oznacza, że tego wieczoru nie mieliśmy ich jeszcze zobaczyć (o tym później). Tak czy owak pozostał niedosyt i chciało się więcej…
W tym momencie zgromadzeni mogli zregenerować siły, zaczerpnąć oddechu (w środku robił się tropikalny ukrop) przed kolejnym uderzeniem. Ten nastąpił kilkanaście minut po 22 – ej, a już wcześniej można było podziwiać niezwykle rozbudowany, biały zestaw perkusyjny Dani’ego Löble – robił wrażenie.
Z głośników wydobyły się dźwięki dobrze znane z „Walls Of Jericho”, a tuż po nich… Stodoła zadrżała od wyśmienitego „Eagle Fly Free”, podczas którego Deris mógł liczyć na pomoc wokalną. Widząc Helloween w akcji morda cieszyła się sama, a człowiekowi ciężko było ustać w miejscu. Po genialnym początku Dyniowaci poczęstowali zgromadzonych premierowym materiałem; na pierwszy strzał poszedł ognisty „Nabataea”, który został przyjęty niczym jeden ze starszych utworów. Zaraz po nim poleciał „Straight Out Of Hell”, odpowiednio zaanonsowany przez charyzmatycznego Derisa.
W następnej kolejności Dani nabił rytm do mrocznego „Where The Sinners Go”, podczas którego publika miała swoje pięć minut, co jeszcze bardziej rozwinięto podczas „Live Now!”. Właśnie podczas tego utworu Deris zainicjował podszytą humorem zabawę. Publika została podzielona na dwie części i pod dyrygenturą Andiego miała odśpiewywać swoje kwestie – fajny efekt. W między czasie można było zakosztować nowego, spokojniejszego „Waiting For The Thunder”, który na żywo zrobił jak najbardziej pozytywne wrażenie oraz motoryczny i równie ciepło przyjęty „Steel Tormentor” z przeszłości. W tym momencie na scenie zrobiło się luźniej – nadeszła pora na popisy wysokich umiejętności Daniego – biały zestaw poszedł w ruch. Perkusyjne solo zostało zbudowane na batalistycznym podkładzie – z początku można było pomyśleć, że nad Warszawą znów zjawiły się niemieckie bombowce… W tym momencie trzeba wspomnieć, że oprócz Löble, swoje „pięć minut” mieli również wyrośnięty niczym Marcin Prokop, Sascha Gertner oraz wiecznie radosny Markus Grosskopf. Niestety w tej materii przepadł poważny Michael Weikath – tego wieczoru nie było go praktycznie słychać. Najbardziej dało się to odczuć podczas solowych pojedynków z Saschą.
Bardziej nastrojowo zrobiło się przy okazji nowego, balladowego „Hold Me in Your Arms”, podczas którego można było chwilę odsapnąć, co nie trwało zbyt długo. Już za moment Helloween zrobił (pewnie nie tylko mi) miłą niespodziankę prezentując utwór z płyty „Better Than Raw” – „Falling Higher, który rzekomo nie był grany na poprzednich trasach… W tym momencie zostałem kupiony, a kolejny „Hell Was Made In Heaven” tylko to umocnił.
Powoli wieczór dobiegał „końca”, co zapieczętował starszy „Power” wieńczący oficjalny set. Zespół zniknął ze sceny, ale czy na tym koniec? Oczywiście, że nie i niech żałuje ten, kto w tym momencie wymknął się ze Stodoły, stracił baaaardzo dużo…
Za moment Helloween ponownie zadomowił się na scenie prezentując mocarny „Are You Metal?” oraz obowiązkowy „Dr Stein”. Czy na tym koniec ??? – o nie! Nie obyło się bez kolejnego bisu i to jakiego! Na początku do Dyniowatych dołączył halfordowo wyglądający Kai Hansen, wraz z którym zespół wykonał medley klasyków z pierwszych płyt. Chwilę później na scenie zrobiło się jeszcze gęściej (o czym wspomniałem wyżej), Helloween wsparli członkowie Gamma Ray (powstał Gammaween ;), prezentując wielki hit „I Want Out”. Działo się, oj działo, choć nie obyło się bez małej wpadki – podczas zabawy z publicznością, Dani zbyt szybko poleciał do przodu, co wywołało małą konsternację w ekipach obu zespołów – no cóż miał prawo być zmęczony. I tak kilka minut po północy kolejny udany koncert przeszedł do historii – została jedynie karkołomna przeprawa przez krajowe drogi…
Reasumując, koncert nie pozostawił złudzeń, że zarówno Helloween jak i Gamma Ray są w doskonałej formie. Ich występy były niezwykle udane i wysoce energetyczne. Power metal w ich wykonaniu nie ma sobie równych. Klasa pod każdym względem! Wieczór w ich towarzystwie doskonale zrekompensował drogowe wojaże i w tym momencie nawet nocny powrót przebiegł w lżejszej atmosferze. Kto tego wieczoru postanowił sobie odpuścić uczestnictwo w „Hellish Rock Part II” niech żałuje, podobna okazja chyba nie nadarzy się zbyt prędko, choć kto wie…
Tekst: Marcin Magiera
Zdjęcia: Łukasz Florkowski