Na koncert cenionej brytyjskiej grupy THRESHOLD w warszawskiej Progresji spieszyłem się jadąc samochodem z Wybrzeża. Niestety z powodu licznych fotoradarów i ograniczeń prędkości nie zdążyłem na supportujące grupy: Osada Vida (jak się potem okazało – nie zagrali), niemiecki Cryptex i angielski Enochian Theory – ale na metalowców z Karlem Groomem na czele zdążyłem w sam raz.
Nie ukrywam, ze tego wieczoru przyszedłem do Progresji głównie z powodu lidera i założyciela grupy Karla Grooma. Ten niepozorny, lekko szpakowaty mężczyzna w średnim wieku „prześladował” mnie już od kilku lat. Co wziąłem do ręki jakąś nową płytę, co poznawałem jakiś nowy dla mnie zespół progresywny – okazywało się że na gitarze grał lub produkował względnie zajmował się masteringiem – właśnie tajemniczy Groom. Zaczęło się od mojego ulubionego onegdaj Shadowland, póżniej było Casino, Strangers on a Train , prześliczna płyta Jenison Edge, solowe płyty Petera Gee (basista Pendragon), Lee Abrahama (Cbasista Galahad), Seana Filkinsa i Tracy Hitchings (wokalistka Landmarq), debiutanckie krażki Medicine Man, Unwritten Pages , Marcy Train czy włoskiego Soul Secret . Wreszcie 3 ostatnie płyty mojego ukochanego Galahad – wszędzie tam swoje ”trzy grosze” wtrącał aż nadto uzdolniony muzycznie Brytyjczyk. Jeśli dodamy do tego produkcje kilku płyt Landmarq, Olivera Wakemana czy Twelfth Night – obraz działalności tego muzyka będzie prawie pełny.
Threshold zaczał koncert od bliskiego mi nagrania pt. „Mission Profile” z płyty „Subsurface” z 2004 roku. Właśnie od tego krążka zaczęła się moja przygoda z tym zespołem. Po nim znakomicie wybrzmiało „Don’t Look Down” z ostatniego, nie waham się stwierdzić, najlepszego w dyskografii dzieła grupy pt. „March of Progress”. Następnie Brytyjczycy bardzo umiejętnie przeplatali najnowsze nagrania ze starymi hitami. Z ubiegłorocznej płyty wybrzmiał jeszcze utwór „Coda”, „Colophon”, jeden z moich ulubionych , otwierających krążek pt. „Ashes”, a także „Staring at the Sun” i na koniec koncertu – brawurowo wykonany, znakomity „The Rubikon”. Ze starych hitów zespół przypomniał m.in. „Part of the Chaos” z 1997 , o rok starszy „Angels” oraz przepiękny „Long Way Home” z bardzo lubianego przez fanów CD pt. „Hypotetical”.
W połowie koncertu znakomicie tego dnia dysponowany wokalista Damian Wilson zaprosił na scenę wyraźnie wzruszonego prezesa Marka, wyściskał się z nim setnie, po czym zaproponował mu skok na wyciągnięte ręce fanów – co skwapliwie wykonał pierwszy. Prezes nie dał się długo prosić i też zanurkował w publikę – co będzie wspominał chyba do końca swoich dni… W każdym razie sympatyczny gest spotkał się z gorącą owacją dość licznie tego dnia zgromadzonych, bardzo żywiołowo reagujących fanów/w liczbie około dwustu/. Szczególnie wyróżniały się trzy „diablice” które cały koncert, przewieszone przez barierkę przy scenie, dopingowały grupę żwawo potrząsając długimi włosami i pokazując stale wokaliście palcami znak szatana.
Po zejściu ze sceny publiczność skwapliwie wywoływała Karla Grooma i spółkę, a ci na bis przeszli samych siebie. Najpierw w niesamowitym stylu wykonali przebojowy kawałek z płyty „Hypotetical” pt. „Light and Space”, a na deser przy pełnej owacji sali, wymiatali, że aż szły iskry jeden z najbardziej znanych hitów grupy ,otwierający przedostatnią płytę z 2007 roku pt. „Slipstream”. Piękne solo wykonał tu sam mistrz Karl, bardzo dobrze tego dnia usposobiony, podobnie jak i reszta jego kapeli z nieprzeciętnym, czarnoskórym perkusistą na czele J.Jamesem (prywatnie wielbicielem Iana Paice’a z Deep Purple). Zachwycona i rozpalona do czerwoności publika zgotowała Brytyjczykom długą owację, a ci , niejako w podzięce, szybciutko dołączyli do fanów przed sceną, rozdając autografy, robiąc z nimi pamiątkowe zdjęcia i dzieląc się wrażeniami z bardzo udanego, energetycznego koncertu.
Nie omieszkałem zamienić kilku słów z Karlem Groomem. Był już wcześniej w Polsce (w 2009 roku, ale tylko we Wrocławiu) i bardzo podoba mu się żywiołowa reakcja fanów na koncertach. Także inni członkowie grupy byli zachwyceni ciepłym przyjęciem i gościnnością prezesa Marka, który po koncercie był odrobinę markotny. To już kolejna, bardzo udana impreza w Progresji na którą sprzedano niewiele ponad setkę biletów. Niemal drugie tyle weszło zaproszonych gości, przedstawicieli mediów i wytwórni płytowych… No cóż koncerty progresywne to dziś nie jest dochodowy interes, ale dla garstki fanów tej muzyki to niezapomniane chwile, którymi żyje się aż do następnej , podobnej imprezy.
Andrzej „Gandalf” Baczyński