2013.02.22 – Alchemy, RPWL, Ray Wilson – Katowice

130222alchemy

Koncerty organizowane w Teatrze Śląskim zawsze są ważnym wydarzeniem, w rocznym kalendarium progresywnego rocka. Tym razem daniem głównym miała być inscenizacja najnowszej rock-opery Clive’a Nolana – Alchemy. Tradycyjnie jednak, przed głównym koncertem odbywały się inne, dla niektórych sympatyków rockowego grania, równie dobre a nawet ważniejsze koncerty.
Tego zimowego wieczoru na scenie katowickiego Teatru Wyspiańskiego, miał pojawić się zespół RPWL, po raz osatani w pełnej krasie prezentując swój ostatni konceptualny album. Ten występ wiele miał mieć wspólnego z teatrem i rock operą, bowiem już z poprzednich koncertów wiadomo było, że grupa przygotowała nie tylko animacje ale też inscenizacje kolejnych utworów.
Otwarciem wieczoru miała zająć się grupa Paula Menela – byłego gitarzysty IQ (zresztą również w tymże repertuarze). Być może nawet koncert ten miał odbyć niejako „przy okazji”, bowiem wokalista miał zasilić szeregi ekipy która zagrać miała w Alchemy.
Z jednej strony niestety, nie doszło do tego koncertu, jak i do pojawienia się Paula Menela w musicalu, z drugiej jednak w zastępstwie (i to ogłoszony na ostatnią chwilę) pojawił się Ray Wilson z występem akustycznym, okraszonym dźwiękami kwartetu smyczkowego.

Mimo faktu, że Ray Wilson od lat mieszka, a i koncertuje w naszym kraju, nie było mi dane dotychczas zobaczyć jego występu na żywo. Bardzo ucieszyłem się zatem z takiego zastępstwa, tym bardziej, że zarówno jego utwory z twórczości solowej, kawałki Genesis, jak i piosenki Stiltskin, zostały zaaranżowane znakomicie. Podczas całego setu na palcach jednej ręki mógłbym wyliczyć utwory, których akustyczne / orkiestralne wersje nie przypadły mi do gustu. Nieprzychylny jestem bowiem zbyt radosnemu klimatowi czy też estetyki country, którą tchnięto w niektóre kawałki, muszę powiedzieć jednak, że ich ostateczny kształt nie raził… odstawał jednak nieco od stonowanej reszty setu.
Warto wspomnieć, że wiele utworów było zapowiadanych przez artystę, a ten brylował na scenie ze swoją gitarą akustyczną. Tryskał humorem, a dobry nastrój udzielał się także publiczności, która na każdą dowcipną anegdotę reagowała w lot. Doznaniem zarówno dla uszu, jak i dla oka były dziewczęta grające na skrzypcach i wiolonczeli. Wyjątkowej urody młode damy, oprócz tego że nadawały utworom pewnego orkiestralnego szlifu, grały czasem w duecie z Rayem, czy też prowadziły pojedynki na partie solowe.
Wilson zresztą w żartach powiedział, że takiego ładnego kwartetu pozazdrościł mu Yogi Lang z RPWL i zapewne podczas kolejnej trasy sam sobie podobny zorganizuje…
Przyznam, że w moje gusta trafiły zarówno kawałki Genesis, covery, jak i kompozycje autorskie Raya. Przerobione były w pewien ciepły i delikatny sposób, dzięki któremu (mimo kilku wspomnianych wyjątkom), będziemy mieli do czynienia z kapitalnym wydawnictwem koncertowym, bo oczywiście tradycyjnie koncert był rejestrowany. Kulminacją występu był kawałek, który był swego czasu trampoliną do sukcesu Stiltskin – mowa o utworze Inside (starsi fani zapewne pamiętają, że pojawił się na początku w reklamie jeansów). Aranżacja akustyczna tego dynamicznego kawałka zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie…
Mimo że występ Raya Wilsona, jego zespołu złożonego z pianisty (który również miał okazję pokazać się w roli solisty), drugiego gitarzysty (brata Raya) i kwartetu smyczkowego dobiegł końca, fani mogli się domyślać, że nie po raz ostatni widzą Wilsona tego wieczoru na scenie, ale nie uprzedzajmy faktów.

Do występu RPWL podchodziłem chyba z największym sceptycyzmem, powiem wprost – ich ostatni album nie przypadł mi do gustu. Ale co innego zobaczyć go w pełnej krasie na scenie. Takiej okazji nie mogłem sobie darować.
Już od początku, zaskoczyły zmiany na scenie. Na krawędziach bowiem pojawiły się ekrany do wyświetleń wizualizacji, a jak się potem okazało rzucające również cienie gitarzysty i basisty.
Tył sceny zdominowany był z kolei przez wielki ekran, na którym pojawiały się animacje do kolejnych utworów. Przyznam, że zaskoczyły mnie tego wieczoru w występie Niemców, nie tylko aspekty wizualne. Grupa była zestrojona fantastycznie, przez co ich brzmienie było wręcz aksamitne. Utwory, które z początku nie trafiały do mnie ukazały mi się w innym świetle. Dzięki temu występowi postanowiłem dać ponownie szansę płycie studyjnej. Oprócz tego, że praktycznie co utwór Yogi Lang przebierał się, czy też pojawiał się z rekwizytami, uwadze widzów nie umykały filmy wyświetlane na wszystkich trzech ekranach. Na zmianę z cieniami gitarzystów, robiły piorunującej wrażenie. Rewelacyjnie wyglądało, kiedy Kalle Wallner przypalił papierosa swojemu odpowiednikowi na ekranie. Z kolei nowy basista grupy zaskoczył nas swoim, ciepłym głosem w jednym z utworów. Na twarzach słuchaczy zaobserwowałem zdumienie i aprobatę w reakcji na jego partie wokalne.
Na bis w zasadzie nastąpiło, to czego fani mogli się spodziewać od początku koncertu. Na scenie pojawił się Ray Wilson – i wraz z zespołem RPWL wykonał kawałek „Roses” w duecie z Yogim Langiem, całość przy publiczności, która utwór powitała owacjami na stojąco i do końca występu nie zajęła już miejsc siedzących.
Stali bywalcy koncertów w Teatrze Śląskim zauważyli zapewne kompletnie inne ustawienia kamer niż na poprzednich tego typu koncertach. Jestem zatem żywo zainteresowany efektem końcowym rejestracji tych wydarzeń. Jestem przekonany, że koncerty będą różniły się bardziej od poprzednich jeśli chodzi o samą konstrukcję.



Muzycy rockowi od lat 60-tych sięgali po różne gatunki muzyczne by opowiedzieć dłuższe historie i wyrażać głębsze treści czego nie można było zawrzeć w 2,5 min. piosenkach tworzonych dla potrzeb radia.

The Who stworzyli rock operę Tommy a The Beatles realizowali filmy muzyczne we własnej obsadzie głównych ról, jak np. „Help”, by wreszcie zrobić animowany film ze swoją muzyką „Yellow submarine”. Powstały concept albumy z najsłynniejszym ’The dark side of the Moon’ – Pink Floyd. Ich ‘The Wall’ to już projekt przekraczający wszelkie granice
i bariery, opowieść filmowa wykorzystująca atrybuty teatru, opery i animacji komputerowych. Powstawały musicale niosące pacyfistyczne przesłania, uniwersalne
w swych treściach aktualnych po dziś dzień, jak ‘Hair’ czy najsłynniejszy ‘Jesus Christ Superstar’. Produkcje filmowe w większości dostępne były w naszej TV, natomiast niektóre z dzieł mogliśmy zobaczyć i usłyszeć nawet w polskich wersjach dzięki takim instytucjom jak Teatr Muzyczny w Gliwicach, a przede wszystkim Teatr Rozrywki w Chorzowie. Na naszym rynku muzycznym pojawiały się również rodzime, większe formy muzyczne takie jak: „Naga” , „Mrowisko” czy „Pozłacany Warkocz” niosący śląskie treści. Rock progresywny w naturalny sposób jest bliski takim środkom wyrazu, dzięki bogatej
i różnorodnej muzyce w warstwie kompozycji i aranżacji, która ze swej natury aż się narzuca by pokusić się na stworzenie dłuższej opowieści w teatralnej oprawie scenicznej.

Z takim wyzwaniem zmierzył się Clive Nolan, który napisał muzykę, teksty
i zaaranżował widowisko muzyczne „Alchemy”. Nolan znany chociażby z takich projektów jak „Caamora”, lider zespołów Pendragon i Arena stworzył i zagrał jedną z głównych ról
w musicalu „Alchemy”, nad którym pracował przez 3 ostatnie lata. Wcielił się w postać prof. Samuela Kinga. Inne role obsadzili: Agnieszka Świta (polski akcent) w roli Amelii Darvas, David Clifford w roli Williama Gardelle, Andy Sears w roli Lorda Henry’ego Jagmana, Tracy Htichings (Landmarq) w roli Jane, Paul Manzi z Areny w roli Milosha
i Damian Wilson (Treshold) w roli kpt. Josepha Farella i inni. Cytując za wstępem libretto „Osadzony w czasach panowania królowej Wiktorii musical ‘Alchemy’ jest pełną przygód
i dramatycznych zwrotów akcji opowieścią o pasji, zdradzie i zemście… O tajemnicach naturalnych ludzkości od zarania dziejów. Jest to historia z głębi mrocznego świata Alchemii, nauk magicznych i sił nadprzyrodzonych. ‘Alchemy’ zamienia ołów w złoto…śmierć w życie…nienawiść w miłość. ”

Musical składa się z prologu i dwóch aktów. W prologu jedna scena Lord Henry Jagman (czarny charakter) strzela z pistoletu (nie wiemy jeszcze do kogo i dlaczego strzelał?).
Akt I , scena 1 siedzącą w więzieniu New Gate za długi ojca Amelię Darvas odwiedza Lord Jagman w celu wyłudzenia informacji o położeniu podziemnego labiryntu, w którym ukryte są magiczne kamienie. Amelia ujawnia ową tajemnicę w zamian za obietnicę wyzwolenia
z więzienia. Tajemniczy labirynt znajduje się w lasach Schwardzwaldu (Niemcy) w miejscu zwanym Księżycową Polaną. Niestety Jagman nie dotrzymuje obietnicy.
W scenie 2, przed więzieniem New Gate Amelia czeka przed szubienica na swoją egzekucję, przeklinając Lorda Jagmana. Następuje splot niespodziewanych wydarzeń. Potężny wybuch i chaos pozwalają trzem tajemniczym jegomościom uwolnić Amelię i odjechać gdzieś… W scenie 3, na moście Southwark nieznajomi zrzucają przebrania i prezentują się Amelii a byli to: William Gardelle (który zakochuje się w Amelii od pierwszego wejrzenia) , Eva Bonaduce (która uratowała prof. Samuela Kinga postrzelonego przez Lorda Jagmana) i wreszcie prof. Samuel King, którego misją jest powstrzymanie Jagmana (a dlaczego? dowiemy się później). Scena 4 (kryjówka nad przytułkiem dla bezdomnych pod wezwaniem Św. Łazarza). Lord Jagman wykorzystał prof. Kinga, który poznał i „rozszyfrował” tajniki prac alchemika Thomas’a Anzery’a „Rytuał Wskrzeszenia Umarłych”. Aby dokonać dzieła wskrzeszenia umarłych trzeba zebrać trzy artefakty: dzienniki Anzery’a , tajemniczą czaszkę i szkatułkę z 7 świętymi kamieniami. Amelia zdradza pozostałym, że szkatułka znajduje się w labiryncie, profesor wysyła Evę i Williama na przeszpiegi do domu Jagmana. Scena 5 ( w pracowni Jagmana) William i Eva włamują się i ukrywają w pracowni, uzyskując cenne informacje o tajemniczej czaszce. Bractwo Hellfire w najbliższą noc, z pełnią księżyca planuje wydobycie czaszki z grobowca na cmentarzu High Gate. Jak się okazuje czaszka jest czaszką samego Anzeray’a.

W Akcie II w scenie 1 profesor wraz z kompanami odnajduje święte kamienie w labiryncie. Oddaje je Amelii a szkatułkę wypełnia bezwartościowymi zamiennikami. W scenie 2, wpadają oni w zasadzkę najemników pod wodzą Milosha, któremu muszą oddać szkatułkę. Jagman odkrywa mistyfikację i z wściekłości zabija Milosha. Zlecił swoim najemnikom aby napadli na Williama i odzyskali prawdziwe artefakty. Amelia własnym ciałem zasłania ukochanego i ginie od ciosu nożem. Drogocenne kamienie wpadają w ręce najemników. W kolejnej scenie nikczemna Jessamine zdradza miejsce pobytu profesora, który wraz ze swą kompanią zostaje uprowadzony przez najemników Lorda Jagmana. Próżny Lord pragnie na ich oczach dokonać ceremonii otwarcia bramy między życiem a śmiercią. Posiadłszy wszystkie artefakty otwiera swoistą puszkę Pandory, która wchłania prawie wszystkich uczestników w niebyt. Ocaleni zostali tylko za sprawą wstawiennictwa Amelii prof. King i William, który otrzymał kilka wspólnych chwil z ukochaną. Thomas Anzeray, który także powrócił do żywych nakazał dla dobra ludzkości zniszczenia wszelkich artefaktów, związanych z bramą życia i śmierci. Prof. King wrzuca w otchłań czaszkę, kamienie i dziennik… by po chwili wydobyć z ognia z powrotem nadpalone dzienniki Anzeraya. Czyżby nie był to koniec tej historii?

Dodam jeszcze, że muzyczna oprawa w mistrzowskim wykonaniu: na gitarze Mark Westwood (Shadowland), na klawiszach Claudio Momberg (Subterra), na perkusji Scott Higham (Pendragon), gitara basowa Kylan Amos. Całość uzupełniają partie chóru The Caamora Company Chorus, odtwarzane z DVD.
Było pięknie. Bajkowa historia przepiękne dźwięki, magia teatru … chwilo trwaj wiecznie.


Naturalnym jest, że fani zastanawiali się w jakim stopniu ta inscenizacja będzie różniła się od wystawianej na tej samej scenie rock-opery „She”. Otóż różnice okazały się kolosalne. Mieliśmy do czynienia z mniejszym stopniu z przedstawieniem teatralnym, większy nacisk położono na aspekty wokalne. Wokaliści byli przebrani w stroje z epoki wiktoriańskiej, a na ekranie za sceną wyświetlana była scenografia, z przodu sceny ustawione były mikrofony na statywach. Kolejne partie były zatem w pewnym sensie odśpiewane a nie odegrane, przez co widowisko traciło nieco na dynamice.

Muszę powiedzieć, że byłem nieco zawiedziony takim podejściem, z drugiej jednak strony cieszyłem się, że nie zdecydowano się na idealne powtórzenie tricków i ustawienia muzyków czy scenografii z poprzedniego przedstawienia. Chętnie sięgnę zatem po rejestrację tego musicalu na DVD, jestem przekonany, że rola realizacji czy też pracy kamer może nadać widowisku więcej dynamiki. Faktem jest, że realizacja była inna niż w przypadku Caamora i „She”. A biorąc pod uwagę, że muzycznie nowy projekt trafia w moje gusta – podobnie jak moi koledzy, byłem więcej niż usatysfakcjonowany… mimo że w pewnych aspektach zaskoczony.

Tekst: Piotr Spyra, Piotr Zalewski
Foto: Marek Toma, Piotr Spyra

Dodaj komentarz