2012.12.01 – Cochise – Katowice

Do trzech razy sztuka… Wcześniej dwukrotnie wybierałem się na śląskie koncerty jednej z moich ulubionych kapel, zawsze jednak coś stawało na przeszkodzie: albo odwoływano imprezę, albo mnie akurat wypadały obowiązki zawodowe. Wreszcie się udało…

Zacznę może od otoczki samego koncertu, bo ostatnio mam szczęście trafiać na wydarzenia interesujące nie tylko z muzycznego punktu widzenia. Parafrazując wypowiedź jednego z piłkarzy wrocławskiego Śląska: „Sobota, godzina 17.00, pora niezbyt sprzyjająca rockowym imprezom”… Stąd może niezbyt powalająca frekwencja w Hipnozie, klubie kojarzącym się raczej z jazzem niż ostrym rockiem. Na widowni dominowały oczywiście panie i… no właśnie: ciekawe ile spośród nich przyszło na Cochise, a ile „na Małaszyńskiego”. Co prawda nie powinno się oceniać książki po okładce, a człowieka po wyglądzie, ale już stroje uczestniczek pozwalały na stwierdzenie, że raczej nie są to stałe bywalczynie imprez z udziałem Comy, Acid Drinkers, czy Huntera. Przed sceną było więc raczej „nierockowo”, w przeciwieństwie do tego co działo się na niej…

Zaczęło się od krótkiego „Beginning” (z playbacku), plemienne bębny płynnie przeszły w „Under My Streets”. Czyli dokładnie tak jak na płycie „Back To The Beginning”… Kawałki z drugiej płyty Cochise zdominowały tego wieczoru setlistę. Świetnie wypadł singlowy „MLB”, dali czadu w żywiołowym, szamańskim „Dance”; niesamowity, psychodeliczny klimat udało im się natomiast wytworzyć w „Na Hi Es”.

Bodaj jako czwarty zabrzmiał „War Song”, a więc reprezentant debiutu, jeden z moich ulubionych utworów białostockiej grupy. I to jak zabrzmiał! Gdyby tak jeszcze nie zabrakło „Letter From Hell”… No ale przecież nie można mieć wszystkiego.

Sięgnęli za to po dwa covery: doorsowski „Five To One” (zresztą Paweł Małaszyński chwilami dość mocno przypominał scenicznym zachowaniem Jima Morrisona) i „Lick The Blood Off My Hands” Danziga. No i dali próbkę tego, co znajdzie się na trzecim albumie, planowanym na jesień 2013 roku. Zabrzmiały te premierowe kompozycje bardziej niż obiecująco, ze szczególnym wskazaniem na „Destroy The Angels”. Trwający niecałe półtorej godziny koncert zwieńczył „Whispers”.

Po krótkiej przerwie muzycy znów pojawili się na sali, była okazja by zdobyć autograf i zrobić sobie wspólną fotkę. Czy muszę dodawać do kogo ustawiła się najdłuższa kolejka?

Robert Dłucik

Dodaj komentarz