Do trzech razy sztuka… Wcześniej dwukrotnie wybierałem się na śląskie
koncerty jednej z moich ulubionych kapel, zawsze jednak coś stawało na
przeszkodzie: albo odwoływano imprezę, albo mnie akurat wypadały
obowiązki zawodowe. Wreszcie się udało…
Zacznę może od otoczki samego koncertu, bo ostatnio mam szczęście
trafiać na wydarzenia interesujące nie tylko z muzycznego punktu
widzenia. Parafrazując wypowiedź jednego z piłkarzy wrocławskiego
Śląska: „Sobota, godzina 17.00, pora niezbyt sprzyjająca rockowym
imprezom”… Stąd może niezbyt powalająca frekwencja w Hipnozie, klubie
kojarzącym się raczej z jazzem niż ostrym rockiem. Na widowni dominowały
oczywiście panie i… no właśnie: ciekawe ile spośród nich przyszło na
Cochise, a ile „na Małaszyńskiego”. Co prawda nie powinno się oceniać
książki po okładce, a człowieka po wyglądzie, ale już stroje
uczestniczek pozwalały na stwierdzenie, że raczej nie są to stałe
bywalczynie imprez z udziałem Comy, Acid Drinkers, czy Huntera. Przed
sceną było więc raczej „nierockowo”, w przeciwieństwie do tego co działo
się na niej…
Zaczęło się od krótkiego „Beginning” (z playbacku), plemienne bębny
płynnie przeszły w „Under My Streets”. Czyli dokładnie tak jak na płycie
„Back To The Beginning”… Kawałki z drugiej płyty Cochise zdominowały
tego wieczoru setlistę. Świetnie wypadł singlowy „MLB”, dali czadu w
żywiołowym, szamańskim „Dance”; niesamowity, psychodeliczny klimat udało
im się natomiast wytworzyć w „Na Hi Es”.
Bodaj jako czwarty zabrzmiał „War Song”, a więc reprezentant debiutu,
jeden z moich ulubionych utworów białostockiej grupy. I to jak
zabrzmiał! Gdyby tak jeszcze nie zabrakło „Letter From Hell”… No ale
przecież nie można mieć wszystkiego.
Sięgnęli za to po dwa covery: doorsowski „Five To One” (zresztą Paweł
Małaszyński chwilami dość mocno przypominał scenicznym zachowaniem Jima
Morrisona) i „Lick The Blood Off My Hands” Danziga. No i dali próbkę
tego, co znajdzie się na trzecim albumie, planowanym na jesień 2013
roku. Zabrzmiały te premierowe kompozycje bardziej niż obiecująco, ze
szczególnym wskazaniem na „Destroy The Angels”. Trwający niecałe
półtorej godziny koncert zwieńczył „Whispers”.
Po krótkiej przerwie muzycy znów pojawili się na sali, była okazja by
zdobyć autograf i zrobić sobie wspólną fotkę. Czy muszę dodawać do kogo
ustawiła się najdłuższa kolejka?
Robert Dłucik