
W Halloween 2012, miałem przyjemność być na koncercie w warszawskim klubie Tymont, i choć klub w nazwie ma „jazz” koncert ten bynajmniej jazzowy nie był.
Muzycy z warszawskiego Black Horsemen to rasowi rockmani, o aparycji w klasycznym stylu złotych dla heavy metalu lat 80-tych. Ich muzyka czerpie garściami z tych wspaniałych dla ciężkiego rocka czasów, podana jest jednak w jak najbardziej nowoczesnej oprawie.
Chcąc iść na skróty można powiedzieć ciężki rock z wiolonczelą. To prawda, jednak w ich przypadku to nie jest takie proste. Po tym co widziałem na środowym koncercie, ciężko mi wybrać co jest najbardziej charakterystyczne dla brzmienia BH.
Wokalistę Marcina Merota Maliszewskiego widziałem już kilkakrotnie w różnych programach typu talent show, wiedziałem że dysponuje świetnym mocnym głosem o dużej skali. Ale wierzcie mi, to co zobaczyłem na żywo w chwili kiedy stanął na scenie – tego żaden program TV w którym wykonawca ma dla siebie 2-4minuty nie odda. Wielu ludzi ma talent i świetne szkolone głosy, ale takiej charyzmy jaką ma Marcin, nie da się nauczyć.
Godzina 20.00, zespół na scenie.
Pierwsze dźwięki Intro: wiolonczela, potem bas, dym, nastrój. Od samego początku wokalista włada publicznością, na jego znak ręce wędrują w górę, klaszczą w rytm pulsującego basu Tomka Zawadzkiego i uderzeń Konrada Tanewskiego.
Intro przechodzi w uderzenie – to „Treason” mocny kawałek, wokalistę uzupełnia Maciek The Guide – wiolonczela, momentami śpiewa też Darch Angel gitarzysta. Są zmiany tempa wysokie partie wokalne, jest czar i jest czad.
Kolejny utwór „Our Love” zespół nie wytraca szybkości. Czas na pierwszy, właściwie hit zespołu – „Energy”, utrzymany w wolnym tempie, jednak głos Merota dodaje intensywności. Utwór płynie, idealnie jak na oglądanym na You Toubie teledysku, jest tytułowa energia, jest profesjonalizm, tu nie ma przypadku. Kolejny hit: „The Guide”, znów idealnie jak z playbacku, wysoki wokal Marcina, chóry Maćka, wiolonczela, szybkie uderzenia, puls basu. Kolejne 2 utwory i zaskoczenie – przerwa. Światła przygaszone, za fortepianem do tej pory nie wykorzystanym siada Maciek The Guide i niczym Peter Criss z KISS w „Beth”, tak on zaczyna balladę „You Are”. Wiolonczelista okazuje się dobrym pianistą i doskonałym wokalistą. Na scenę wkracza Marcin, powalają wykonaniem na dwa głosy ballady „Freedom”, płyną kolejne wolne utwory.
Po kilkunastu minutach na scenie znów cały zespół: światła, dym znów jest mocno. Energię którą przekazują ze sceny w trzeciej części koncertu, kojarzę z najlepszym amerykańskim glam metalowym show. Kolejne utwory i znów niespodzianka: okazuje się że przy muzyce Black Horsemen można również poruszać się w stylu hip hop, o czym przekonują poproszeni przez wokalistę dwaj bardzo młodzi fani zespołu.
Niestety 1,5 godziny szybko mija, na Halloween w Tygmoncie przewidziano jeszcze inne atrakcje.
Brawa, kto nie był niech żałuje. Następne koncerty? Jestem bardzo na TAK
Piotr Karczewski