Na koncert Colina Vearncomba – w światku muzycznym znanego bardziej jako BLACK – jechałem do warszawskiej Progresji trochę z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony byłem ciekaw jak gra, śpiewa i wygląda gwiazda muzyki pop z końca lat 80-tych, która sprzedała ponad 2,5 mln. płyt, nagrała 10 albumów i założyła nawet własną wytwórnię muzyczną. Z drugiej strony poza słynnym nagraniem „Wonderful life”, które Liverpoolczykowi dało sławę i pieniądze dwie dekady temu – nie znałem dosłownie nic z jego twórczości…
Nie było dla mnie zaskoczeniem, że do mojego ulubionego klubu przyszło tego wieczoru tylko kilkadziesiąt osób. Poniedziałek to nie jest najlepszy dzień na koncert, z drugiej strony wokalistę z miasta Beatlesów znają raczej ludzie koło pięćdziesiątki, młodemu pokoleniu jego nazwisko i pseudonim nic nie mówią. Miłym zaskoczeniem dla mnie było, ze Blackowi towarzyszy świetny gitarzysta, syn legendarnego pieśniarza folkowego – Ewana MacColla – Calum. Drugim zaskoczeniem na plus – był widok ławeczek i krzeseł przygotowanych specjalnie na ten akustyczny występ przez prezesa Marka i jego ekipę.
Występ zaczął się ze sporym opóźnieniem , ale po wejściu muzyków na scenę od razu zrobiło się w Progresji ciepło , miło i przyjemnie bo wybrzmiał mocny, choć troszkę zachrypnięty/przeziębienie wokalisty/ głos Blacka oraz dwie świetnie tego dnia nastrojone gitary. Dwóch znakomicie rozumiejących się i zgranych muzyków /jak mówili po występie grają razem równo 20 lat/ bawiło się dźwiękami i wygrywało z dużą lekkością i momentami wirtuozerią kolejne ballady, przeplatane hitami Blacka z lat 80-tych m.in. „Sweetest Smile” – pierwszym nagraniem w jego karierze oraz oczywiście nieśmiertelnym „Wonderful life”, które wokalista zapowiedział jako utwór, który na dobre zmienił całe jego życie. Mnie bardziej od tych hitów podobały się ballady „From Russia with Love” oraz „Water on Snow”. Po ponad godzinie gry artyści przy sporym aplauzie zeszli ze sceny, ale oczywiście szybciutko na nią wrócili i wykonali jeszcze kilka bardzo melodyjnych, sympatycznych kawałków, które na dobre rozkołysały trochę starszą niż zwykle publikę w Progresji. A już całkiem nastrój zrobił się anielski jak Colin z wielkim pietyzmem wyśpiewał słynne filmowe nagranie Henry Manciniego śpiewane przez Audrey Hepburn, ale także przez Louisa Armstronga, Franka Sinatrę, Paula Ankę, Roda Stewarta czy Katie Meluę – pt. „Moon River”.
Po koncercie można było kupić płyty oraz najnowszy tomik wierszy Colina Vearncomba pt. „I am not the same person” (Nie jestem tą samą osobą). Jego tytuł znakomicie odzwierciedla stan ducha artysty, który jak sam zwierzył mi się w kuluarach, skończył już pięćdziesiątkę, większą część życia ma za sobą, ale teraz cieszy się nim, smakuje je każdego dnia i towarzyszy mu stale muzyka , która sprawia mu ogromną radość.
Po koncercie puściłem sobie ostatnią płytę Colina – „Any Colour You Like” (z 2011 roku). Muszę powiedzieć, że w długie zimowe wieczory, które niedługo nadejdą, z kieliszkiem dobrego wina jeszcze nie raz i nie dwa wrócę do ciepłego, sympatycznego głosu dawnego idola nastolatek, który stał się statecznym, trochę melancholijnym i fajnie starzejącym się mężczyzną i wciąż ciekawym, mającym sporo do powiedzenia artystą.
Andrzej „Gandalf” Baczyński