Jak zapewne większość czytelników Rock Area wie, szanse na reaktywację
koncertową Pink Floyd są iluzoryczne. Z racji swojego wieku nie miałem
okazji zobaczyć ich na żywo. Gdy kończyli działalność w 1994 roku miałem
zaledwie cztery lata. W 2005 roku panowie zagrali wspólnie jeden
koncert przy okazji Live 8 po czym zdementowali plotkę o jakiejkolwiek
szansie na stały powrót zespołu. Sytuację dodatkowo skomplikowała śmierć
Richarda Wrighta w 2008 roku. W związku z tym prawdopodobnie nigdy nie
zobaczę występu Watersa, Gilmoura i Masona pod szyldem Pink Floyd. Na
szczęście miałem okazję brać udział w solowym koncercie Rogera Watersa w
łódzkiej Atlas Arenie i było to niezapomniane przeżycie. Uczestniczyłem
również w występie projektu Australian Pink Floyd Show i tamten wieczór
zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie. Z radością więc przyjąłem
informacje o istnieniu polskiego coverbandu grupy Pink Floyd – a
mianowicie Another Pink Floyd. Dodam jeszcze, że mój dotychczasowy
kontakt z tego typu formułą był jak najbardziej pozytywny. Wspomnieć tu
należy rewelacyjny koncert coverbandu Genesis o nazwie The Watch w
Piekarach Śląskich jak i krakowski występ projekty Script For A Jester’s
Tour (wykonujący utwory z pierwszej płyty i singli Marillion).
Bardzo ucieszyła mnie informacja, że Another Pink Floyd zagrają 14
października w krakowskim klubie Kwadrat. Ochoczo więc zameldowałem się
tego wieczoru na ich występie. Wiadomo, że miałem spore obawy. Osobiście
uważam Pink Floyd za zespół wszech czasów i odegranie na żywo ich
materiału to nie lada wyzwanie. Nie chodzi tu nawet o kwestie
umiejętności technicznych. Na świecie jest pełno bardziej wirtuozerskich
kapel, których muzycy z technicznej strony przewyższają Brytyjczyków
umiejętnościami. Największym atutem grupy są jednak emocje.
Niejednokrotnie wydaje się, że gitara Davida Gilmoura płacze, a
przejmujący śpiew Rogera Watersa mierzi krew w żyłach. Oddanie takich
emocji przez cover band to zadanie niemal niewykonalne. W związku z tym
niezbędny na takich występach jest dystans i świadomość że nie mamy do
czynienia z prawdziwym Pink Floyd.
Koncert rozpoczął mocny akcent w postaci In The Flesh? W zasadzie
dostaliśmy połączenie obu części tego niesamowitego utworu z płyty The
Wall. Następnie muzycy zabrali nas w małą podróż po płycie The Division
Bell w postaci Take it Back i Coming Back To Life, aby powrócić do
„ściany” utworami Hey You i Young Lust. Czułem się coraz lepiej, gdyż
zespół naprawdę podołał wyzwaniu. Widać było czyste emocje płynące ze
sceny, a same utwory odegrane były w nienaganny sposób. Podział wokaliz
między głównego wokalistę i gitarzystę przywoływał na myśl śpiew
Gilmoura i Watersa. Na tym etapie koncertu byłem zachwycony. Nagle
panowie postanowili chyba wbić przysłowiowy kij w mrowisko. Z głośników
popłynęły pierwsze dźwięki utworu Shine On You Crazy Diamond (a
konkretnie pierwszej części tej suity) z płyty Wish You Were Here. Nie
podejmuje się tutaj opisania tego utworu. Każda próba wyszła by
kuriozalnie. To po prostu najpiękniejsze trzynaście i pół minuty w
historii muzyki. Emocje które mną targają podczas słuchania tego
monumentu są nie do opisania. Muzycy Another Pink Floyd podołali zadaniu
na poziomie jaki bym od nich wymagał. Zdecydowanie włożyli dużo uczucia
w to wykonanie. Na uwagę zasługuje ciekawa partia saksofonu odegrana
przez klawiszowca i mózg projektu Andrzeja Łakomego. Następnie krakowska
publiczność miała okazje obcować z dość sporą reprezentacją albumu Dark
Side Of The Moon. Kolejno usłyszeliśmy utwory: Time, The Great Gig In
The Sky, Money, Us And Them, Brain Damage i Eclipse. Jak podczas całego
koncertu tak i tutaj zespół zachwycał nasze uszy. Sporym wyzwaniem dla
jednej z chórzystek okazała się bardzo trudna partia wokalna w The Great
Gig In The Sky. Moim zdaniem wyszło całkiem dobrze, co doceniła również
publiczność. Po Eclipse zespół zapowiedział przerwę a następnie powrót
na scenę. Emocje podczas pierwszej części setu były naprawdę ogromne.
Ani przez moment nie żałowałem, że pofatygowałem się tego wieczoru do
klubu Kwadrat.
Po przerwie zaserwowano nam kolejną suitę w postaci Echoes. Zagranie tak
monumentalnego utworu na koncercie to rzecz niełatwa i tym bardziej
należą się zespołowi słowa uznania. Wykonanie Echoes było znakomite i
chyba nikt co do tego nie miał wątpliwości. Zresztą podczas całego
wieczoru ludzie zgromadzeni pod sceną żywo reagowali na wyczyny muzyków i
po każdym utworze nagradzali ich gromkimi brawami. W pewnym momencie
emocje sięgnęły zenitu. Gitarzyści wzięli do rąk gitary akustyczne i w
zasadzie nikt nie miał wątpliwości jaki numer za chwilę zagrają. Lider
grupy (którym jest klawiszowiec) zapytał publiczność czy chcą „hiciora”.
Żywiołowa reakcja tylko bardziej zachęciła muzyków i otrzymaliśmy
przepiękne wykonanie ponadczasowej ballady Wish You Were Here. Prawie
cały kwadrat śpiewał z zespołem doskonale znany tekst. Ledwo zdążyłem
otrząsnąć się po tak gigantycznej dawce floydowskich emocji, a Łakomy
już zapowiedział kolejny hicior. Tym razem również nie było
niespodzianki. Żywiołowo wykonany hymn Another Brick In The Wall part II
(poprzedzony naturalnie wstępem w postaci The Happiest Days Of Our
Lives) przy aktywnej pomocy krakowskiej publiczności nie dał nam
złudzeń. Another Pink Floyd to znakomity projekt. Ich miłość do
oryginalnego Pink Floyd owocuje znakomitą energią sceniczną którą
potrafią się dzielić z słuchaczami. Po tym utworze Another Pink Floyd po
raz kolejny zszedł ze sceny. Wrócił jednak na bisy w postaci
Comfortable Numb i genialnie wykonanego Run Like Hell. Podczas tego
ostatniego widownia została rozpalona do białości. Wszyscy żywiołowo
klaskali, śpiewali a po wszystkim wiwatowali na cześć zespołu Pink
Floyd. Znakomicie w Run Like Hell wyszedł podział na głosy między
wokalistą a gitarzystą. Moim zdaniem właśnie ten numer był
najmocniejszym punktem koncertu.
Frekwencja tego wieczoru była naprawdę bardzo dobra. Set był całkiem
niezły, choć ja mam parę zarzutów. Zdaje sobie jednak sprawę, że w
wszystkim dogodzić się nie da. Muzycy postawili na najpopularniejsze
albumy czyli The Wall i Dark Side Of The Moon. Chętnie usłyszałbym w
wykonaniu muzyków takie numery jak: The Fletcher Memorial Home, Welcome
To The Machine czy High Hopes. Set mógł być też bardziej przekrojowy.
Minusem tego wieczoru była też dość marna konferansjerka w wykonaniu
klawiszowca i lidera grupy. Momentami czułem się jak bym miał do
czynienia z orkiestrą weselną. Naturalnie dotyczy to tylko fraz
mówionych, gdyż muzycznie zespół zachwycił mnie w całej rozciągłości.
Mógłbym snuć tutaj rozważania na temat idei cover bandów i zasadności
ich istnienia. Nie ma to jednak większego sensu. Nie chcę robić z tej
relacji felietonu i dzielić włos na czworo, a poza tym wystarczyło
przyjść 14 października w godzinach wieczornych do klubu kwadrat żeby
przekonać się jak jest naprawdę. Publiczność, w tym ja, była zachwycona
koncertem. Dało się zauważyć spory ładunek emocjonalny w tym występie.
Usłyszałem moje ukochane utwory w świetnych wykonaniach. Zobaczyłem
polski zespół, który z szacunkiem, ale bez strachu mierzy się z
twórczością jednego z największych gigantów w historii muzyki. Z
początku panowie nieco się stresowali, ale z czasem gdy widzieli
znakomite przyjęcie rozkręcali się i po tym zdenerwowaniu na końcu nie
było już żadnego śladu. Stres był zresztą całkowicie zbędny. Panowie i
panie chórzystki powinni być świadomi swoich umiejętności. Another Pink
Floyd dał znakomity koncert, o którym na pewno tak szybko nie zapomnę.
Mam nadzieję, że niebawem wrócą do Krakowa. Ja ze swojej strony polecam
ich występy wszystkim fanom oryginalnego Pink Floyd.
Piotr Bargieł