Siódma edycja Off Festivalu już za nami. W ciągu trzech dni, wystąpiło kilkudziesięciu wykonawców z całego świata. Wokół czterech scen zgromadziło się tysiące fanów niezależnego grania z całej Polski, a także spora grupa obcokrajowców , których sława imprezy zainspirowała do dalekiej podróży na Śląsk. Ogromny sukces, tak krótko można by podsumować przebieg i organizację festiwalu. Jednak dzisiaj postaramy się dokonać dokładniejszej analizy tego, co wydarzyło się w katowickiej Dolinie Trzech Stawów.
Tłumy ludzi z plecakami, namiotami, karimatami wokół lotniska w
Katowickiej Dolinie Trzech Stawów, zwiastowały , w piątkowe wczesne
popołudnie, że dziać się będzie tutaj coś wyjątkowego. Twarze niektórych
zdradzały zmęczenie długą podróżą i jedni zaznawali cienia w pobliskim
lasku, regenerując siły, inny musieli stać w kilkudziesięciometrowej
kolejce by dostać miejscówkę na zaaranżowanym na ten czas polu
namiotowym przy miejscowym lotnisku. Dochodziła 15.00 i do pierwszego
koncertu rozpoczynającego siódmą edycję Off Festivalu pozostało
niewiele czasu. Jeszcze tylko krótka kontrola w celach bezpieczeństwa
przy głównej bramie i scena na której wystąpić miał tego dnia pierwszy
zespół The Band Of Endless Noise już w zasięgu wzroku. Fan niezależnej
muzyki był zmuszony w tych dniach wybierać, bowiem na terenie festiwalu
postawiono cztery sceny i czasami występy poszczególnych wykonawców
rozpoczynały się o tej samej godzinie. Tak było w przypadku koncertu
otwierającego, wraz z The Band of Enldess Noise na konkurencyjnych
deskach miał miejsce występ duetu Paula i Karol. Wybrałem „pasmo
niekończącego się hałasu”, choć nazwa zespołu nie jest adekwatna do
muzyki z którą zespół zawitał do Katowic. Natchnione dźwięki transowym
rytmem zawisły nad niewielką grupką publiczności. Taki już los
festiwalowych „otwieraczy”.
W ciągu trzech dni wystąpić miało i wystąpiło kilkudziesięciu wykonawców
z całego świata i nie sposób było obejrzeć wszystkie występy, tym
bardziej że festiwal zaczynał estradową działalność wczesnym popołudniem
a kończył wczesnym rankiem. Można rzec, że był to muzyczny jarmark,
prawdziwe targowisko dźwięków. W pierwszym dniu wielkie nadzieje
wiązałem z zespołem Kurt Vile And The Vilolators, którego ostatnia płyta
„Smoke Ring For My Halo” została nieźle oceniona w Stanach z resztą
całkiem słusznie. Amerykanin czerpiący sporo z tradycji hippisowskiej, w
swej twórczości często porusza się śladami Boba Dylana. Swoim występem
nie porwał niestety publiczności, zabrakło scenicznego doświadczenia.
Kurt z zespołem odegrał zaplanowany na ten dzień zestaw utworów i tyle.
Wydawał się być mocno onieśmielony i nie próbował nawet nawiązać
kontaktu z publiką. Natomiast Kasia Nosowska to już sprawdzona , silna
marka rodzimej estrady, i jej występ przyniósł spodziewane emocje.
Mocno nostalgiczna muzyka Kasi z jej płyt solowych pęknie rozbrzmiewała w
Dolinie Trzech Stawów spowitej już o tej porze mrokiem. Wspomniana
nostalgia udzieliła się także aurze i już na samym początku koncertu
spadł deszcz, za co Kasia z całą swoją skromnością przeprosiła
zgromadzonych fanów. „ Leje mi się żółć z zazdrości, że w tu zostajecie,
a my musimy jechać dalej” powiedziała w pewnym momencie Nosowska. Fakt,
można było zazdrościć, tym bardziej że tego wieczoru wystąpił także
Mazzy Star, kolejny zespół rozsiewający zadumane dźwięki. Szesnaście
lat temu obdarzyli słuchaczy ostatnimi premierowymi nagraniami, ale
najbardziej wszystkim zapadła w pamięć nastrojowa ballada „Fade Into
You” i nie mogło jej zabraknąć podczas koncertu na Off Festivalu. Jeżeli
ktoś się nazywa Hope (Nadzieja), musi być kimś wyjątkowym i Sandoval
potwierdziła to na scenie. Czarująca. Cały występ był dodatkowo wsparty
wizualizacjami , może nie potrzebnie? Muzyka broni się sama.
Podsumowując pierwszy dzień, należy także wspomnieć o koncertach grup
Profesjonalizm, Converge oraz Charlesa Bradleya and His
Extraordinaries. Pierwszy z nich adekwatnie do swojej nazwy dał
perfekcyjny show jazzowego wymiatania. Warszawski sekstet pod
przywództwem znakomitego pianisty Marcina Maseckiego zagrał niezwykle
żywiołowo, co mogło się podobać nawet tym, którym w powszednie dni z
jazzem nie po drodze. Kolejny przykład że Off Festiwal to czas i
miejsce, gdzie propaguje się muzykę z różnych biegunów to „Czarny
namiot” oznaczony logiem Miasta Ogrodów. Składając tam wizytę można
było w spokoju, przybierając wygodną pozycję, ze słuchawkami na uszach
wysłuchać utworów Wojciecha Kilara, Henryka Mikołaja Góreckiego,
Bolesława Szabelskiego, Eugeniusza Knapika. Prawdziwy azyl od
„alternatywnego hałasu” . Wracając do wyróżnionych koncertów, Converge
zagrali mocno niepokorną muzykę, hałaśliwą z hard corową żywiołowością
zdała się krzyczeć : „żadnych kompromisów!” . Natomiast Charles Bradley
dał widowiskowy pokaz tego, w jaki sposób soul może porwać do zabawy
nawet największych sztywniaków.
Początek drugiego dnia należał do polskich weteranów sceny rockowej. W
namiocie gdzie umiejscowiona była scena „Trójki” pojawili się niepokorni
Cool Kids Of Death i pod brezentem się zagotowało. Do niezwykle
ekspresyjnie śpiewającego Krzysztofa Ostrowskiego , szybko dołączyli
zgromadzeni licznie fani. Mankamentem koncertu był źle nagłośniony
mikrofon wokalisty ale najwyraźniej nikomu to nie przeszkadzało, bowiem
spora grupa najaktywniejszych wspierała frontmana razem z nim
wykrzykując teksty piosenek. Mały zgrzyt pojawił się na samym końcu
występu, kiedy rozochoceni przyjęciem członkowie zespołu, pomimo faktu
iż minął ich czas występu, chcieli grać dalej. Ostatecznie organizatorzy
nie dopuścili do bisu. Konsekwencja z jaką pilnowano czasu
poszczególnych koncertów jest jednak godna podziwu, ponieważ dzięki temu
każdy kolejny występ rozpoczynał się punktualnie, co do minuty. Gdyby
pozwolono na ponadnormatywne grane, to zapewne do tej „szwajcarskiej”
dokładności wkradłby się bałagan. Bez pośpiechu można było spokojnie
przejść pod Sceną Leśną i obejrzeć unikalne, tylko na czas festiwalu
zjednoczenie dwóch obiecujących grup metalowych: Tides From Nebula &
Blindead. Rozpoczęło się od wspólnego intro zsynchronizowanej gry
perkusistów, jak niegdyś mieli to swoim zwyczaju robić na scenie Phil
Collins i Billy Cobham. Jednak czas i muzyka kompletnie inna. Niebawem
na scenę wyszły dwa pełne składy obu grup i przyłożyli dźwiękiem. Bardzo
dobry koncert, szkoda tylko nie odbył się po zapadnięciu zmroku.
Klimatyczna muzyka „połączonych sił” zyskałaby na swojej intensywności. Z
drugiej jednak strony taki postulat można by wysunąć w imieniu wielu
kapel grających podczas tych trzech dni.
Godzinę później na tej samej scenie zameldował się zespół objawienie,
bezapelacyjne odkrycie tegorocznego Off Festivalu, mianowicie grupa
Other Lives. Amerykanie z Oklahomy łączą folk z alternatywnymi
dźwiękami, w ich propozycji owa kombinacja brzmi niezwykle wiarygodnie.
Muzyka rozpływała się w powietrzu, kolejne utwory unosiły się nad
słuchaczami tworząc aurę wyjątkowości. Zapewne efekt ten jest między
innymi skutkiem zastosowania przebogatego arsenału instrumentów pianina,
gitar, wiolonczeli, trąbek, klarnetu, skrzypiec i różnych zestawów
perkusji. I zespół wespół czaruje nutami.
Baroness szybko sprowadzili mnie na ziemię dawką soczystego thrash
metalu. Każdego znającego ich ostatni album „Yellow & Green”
zaskoczyli zadziornością,, ostrością czego brak na wygładzonej płycie.
Spokojnie mogliby uzupełniać koncerty legendarnej „Big Four”. Ponownie
festiwal na artystyczne wyżyny wzniósł Thurstone Moore, gitarzysta
kultowej formacji Sonic Youth, również zabrzmiał potężniej niż na
ostatnim solowym wydawnictwie „Demolished Thoughts”. Na marginesie,
dzień później zagrała skłócona z nim Kim Gordon, niegdyś towarzyszka z
zespołu Sonc Youth, dając mocno awangardowy pokaz na scenie
eksperymentalnej. Ponoć zapis w kontrakcie Thurstona brzmiał, iż nie
mogą wystąpić na Off Festivalu tego samego dnia.
Koncert Iggy Popa and The Stooges nie był ostatnim tej nocy, ale z
pewnością punktem kulminacyjnym. Od chwili kiedy na w pół rozebrany
Iggy stanął na deskach sceny rozpoczął się rock’n’rollowy cyrk, w
którym legendarny wokalista grał pierwszoplanowe role zarówno bestii jak
i klowna. Momentami na telebimach można było zobaczyć sześćdziesięcio
pięcio-letniego, starszego pana. Ponadto w wykonywaniu
charakterystycznej choreografii wyraźnie przeszkadzał mu problem z
biodrem. Ale nic z tego nie umniejszyło jego charyzmy. Swoją
ekspresją porywał licznie zgromadzony tłum. Wszystkich zaskoczył
pomysłem by na scenie w niekontrolowanym „tańcu” wsparło go kilku
uradowanych fanów. Nie zabrakło największych przebojów weteranów
rocka: „I Wanna Be Your Dog”, „No Fun” czy utworu „Passenger” , które
wszyscy wspólnie odśpiewali. Niezapomniane przeżycia.
Ostatni dzień plenerowego rozkładu jazdy Off Festivalu wiązał się z
nadziejami doznania kolejnych niezatartych wrażeń podczas występów
Battles i Swans. Zanim do tego doszło wypadało zobaczyć Szkotów z The
Twilight Sad grających przyjemnie ponure dźwięki. Wrażenia zaburzyły
problemy z nagłośnieniem, które w równym stopniu denerwowały samych
muzyków i w efekcie skończyli grać przed czasem. Battles nie zawiedli.
Swoją muzyką jakby odmierzoną od linijki zagrali z równą precyzją. Na
płytach zespołu śpiewa gościnnie kilku wokalistów, w Katowicach także
się pojawili ,tyle że na telebimach za plecami muzyków. Perfekcja
występu tuszowała „oszustwo”. Uczestnictwo w muzycznym pokazie Swans
to przeżycie prawie religijne. Zespół niosła ich własna muzyka
wprawiając w stan hipnozy także tych, którzy przyszli obejrzeć szaleńcze
przedstawienie Michaela Giry i spółki. Miało być ekstremalnie głośno
i było.
Siódmą edycję Off Festivalu organizatorzy mogą zaliczyć na konto swoich
sukcesów. Dopracowany do najmniejszych szczegółów, zrealizowany z
godnym podziwu profesjonalizmem może być powodem szczególnej dumy. Takie
też uczucia towarzyszyły wypowiedziom Artura Rojka , pomysłodawcy i
dyrektora imprezy oraz Prezydenta Katowic Piotra Uszoka na przed
festiwalowej konferencji prasowej. Teraz pozostaje już tylko
wyczekiwać na kolejnego, ósmego święta alternatywnego grania, które
miejmy nadzieję obchodzić będziemy już za rok!
Witold Żogała