Tegoroczna trasa legendy rocka miała swoje zakręty. Tuż przed
pierwotnymi, kwietniowymi terminami polskich koncertów poważnie
rozchorował się wokalista Dan McCafferty i zabukowane imprezy trzeba
było przełożyć na końcówkę maja.
Widziałem Nazareth trzy lata temu, w tym samym miejscu i z tym samym
supportem. Ucieszyłem się na wieść, że to właśnie Tri State Corner znów
będzie rozgrzewać publiczność. Grecko – niemiecko – polski konglomerat
(rezydujący na stałe za naszą zachodnią granicą) przyjechał promować
drugi album „Historia”. Od tytułowego kawałka zaczął swój koncert i na
nowościach oparł większość setu. Dopiero pod koniec sięgnął po utwory z
debiutu, z przebojowymi „Ela Na This” i „My Saviour” na czele.
Wokaliście udało się wciągnąć publiczność do wspólnego śpiewania i
klaskania, co przecież nie jest oczywistością w przypadku
„rozgrzewaczy”. Ale jak tu się oprzeć ostrym rockowym dźwiękom,
połączonym z brzmieniem oryginalnego greckiego bouzuki? To ten
instrument stanowi „wartość dodaną” Tri State Corner… Grali niemal
godzinę, długo jak na support.
Co ciekawe: tyle samo trwał podstawowy set gwiazdy wieczoru. Czyli
krótko jak na kapelę z ponad czterdziestoletnim stażem i furą płyt w
dorobku… Mam mieszane uczucia i lekki niedosyt po tym koncercie. Bo z
jednej strony, setlista była niemal wymarzona, moim zdaniem lepsza niż
poprzednio. Jednak wyżej cenię takie „strzały” jak „Silver Dollar
Forger” (zagrany na otwarcie), „Night Woman” z tym efektownym
perkusyjnym rytmem i „Changin’ Times” niż „Shanghai’d In Shanghai”, czy
„Love Leads To Madness”. Aż 10 z 13 kawałków pochodziło z lat 1973 –
1976, czyli „złotego okresu” w historii szkockiej kapeli. Cieszyła ucho
silna reprezentacja „Hair of The Dog” (aż 4 kawałki). Wspomniany wyżej
„Changin’ Times” zabrzmiał w sobotni wieczór rewelacyjnie, ten utwór
wciąż miażdży swoim ciężarem i powala mocą…
Do lat osiemdziesiątych cofnęli się tylko dwa razy: bardzo fajnie
wypadł „This Month’s Messiah”, zagrany ostrzej, z prawdziwym rockowym
pazurem; no i oczywiście nie mogło się obejść bez balladowego „Dream
On”. Czy trzeba dodawać, że z chóralną pomocą publiczności?
Z ostatniej studyjnej płyty „Big Dogz” zagrali tylko jeden utwór,
szkoda, że akurat był to rzewny „Radio”. I tu zaczynają się minusy.
Przed chorobą lidera setlista Nazareth AD 2012 regularnie liczyła 17
pozycji, wśród nich również dwa najlepsze chyba fragmenty nowego albumu:
„Big Dog’s Gonna Howl” i „When Jesus Comes To Save The World Again”.
Sięgali też po skoczny, folkowy „See Me” z udanego krążka „The Newz”. A w
„Mega Clubie” dostaliśmy „pakiet oszczędnościowy”… Niestety po Danie
McCaffertym wciąż widać było skutki choroby. Zapalenie płuc jest groźne
dla dwudziestolatka, a co dopiero dla faceta, któremu niewiele brakuje
do siedemdziesiątki, w dodatku wokalisty hardrockowej kapeli…
McCafferty wyraźnie męczył się, w przerwach między utworami mówił
cichutko, jego słowa z trudem docierały do publiczności, zagłuszane
jeszcze przez pracujące pełną parą wentylatory. Wokalnie obronił się, bo
to rutyniarz, a i kawałki Nazareth nie wymagają belcanta.
Podstawowy set zakończył się przebojowym „Hair of The Dog”, z
obowiązkowym popisem lidera na dudach. Wrócili na trzy bisy, ostatnim
był obowiązkowy „Love Hurts”…
Robert Dłucik