2012.05. 26 – Nazareth, Tri State Corner – Katowice

nazareth12

Tegoroczna trasa legendy rocka miała swoje zakręty. Tuż przed pierwotnymi, kwietniowymi terminami polskich koncertów poważnie rozchorował się wokalista Dan McCafferty i zabukowane imprezy trzeba było przełożyć na końcówkę maja.

Widziałem Nazareth trzy lata temu, w tym samym miejscu i z tym samym supportem. Ucieszyłem się na wieść, że to właśnie Tri State Corner znów będzie rozgrzewać publiczność. Grecko – niemiecko – polski konglomerat (rezydujący na stałe za naszą zachodnią granicą) przyjechał promować drugi album „Historia”. Od tytułowego kawałka zaczął swój koncert i na nowościach oparł większość setu. Dopiero pod koniec sięgnął po utwory z debiutu, z przebojowymi „Ela Na This” i „My Saviour” na czele. Wokaliście udało się wciągnąć publiczność do wspólnego śpiewania i klaskania, co przecież nie jest oczywistością w przypadku „rozgrzewaczy”. Ale jak tu się oprzeć ostrym rockowym dźwiękom, połączonym z brzmieniem oryginalnego greckiego bouzuki? To ten instrument stanowi „wartość dodaną” Tri State Corner… Grali niemal godzinę, długo jak na support.

Co ciekawe: tyle samo trwał podstawowy set gwiazdy wieczoru. Czyli krótko jak na kapelę z ponad czterdziestoletnim stażem i furą płyt w dorobku… Mam mieszane uczucia i lekki niedosyt po tym koncercie. Bo z jednej strony, setlista była niemal wymarzona, moim zdaniem lepsza niż poprzednio. Jednak wyżej cenię takie „strzały” jak „Silver Dollar Forger” (zagrany na otwarcie), „Night Woman” z tym efektownym perkusyjnym rytmem i „Changin’ Times” niż „Shanghai’d In Shanghai”, czy „Love Leads To Madness”. Aż 10 z 13 kawałków pochodziło z lat 1973 – 1976, czyli „złotego okresu” w historii szkockiej kapeli. Cieszyła ucho silna reprezentacja „Hair of The Dog” (aż 4 kawałki). Wspomniany wyżej „Changin’ Times” zabrzmiał w sobotni wieczór rewelacyjnie, ten utwór wciąż miażdży swoim ciężarem i powala mocą…

Do lat osiemdziesiątych cofnęli się tylko dwa razy: bardzo fajnie wypadł „This Month’s Messiah”, zagrany ostrzej, z prawdziwym rockowym pazurem; no i oczywiście nie mogło się obejść bez balladowego „Dream On”. Czy trzeba dodawać, że z chóralną pomocą publiczności?

Z ostatniej studyjnej płyty „Big Dogz” zagrali tylko jeden utwór, szkoda, że akurat był to rzewny „Radio”. I tu zaczynają się minusy. Przed chorobą lidera setlista Nazareth AD 2012 regularnie liczyła 17 pozycji, wśród nich również dwa najlepsze chyba fragmenty nowego albumu: „Big Dog’s Gonna Howl” i „When Jesus Comes To Save The World Again”. Sięgali też po skoczny, folkowy „See Me” z udanego krążka „The Newz”. A w „Mega Clubie” dostaliśmy „pakiet oszczędnościowy”… Niestety po Danie McCaffertym wciąż widać było skutki choroby. Zapalenie płuc jest groźne dla dwudziestolatka, a co dopiero dla faceta, któremu niewiele brakuje do siedemdziesiątki, w dodatku wokalisty hardrockowej kapeli… McCafferty wyraźnie męczył się, w przerwach między utworami mówił cichutko, jego słowa z trudem docierały do publiczności, zagłuszane jeszcze przez pracujące pełną parą wentylatory. Wokalnie obronił się, bo to rutyniarz, a i kawałki Nazareth nie wymagają belcanta.

Podstawowy set zakończył się przebojowym „Hair of The Dog”, z obowiązkowym popisem lidera na dudach. Wrócili na trzy bisy, ostatnim był obowiązkowy „Love Hurts”…

Robert Dłucik

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *