DUCH STARYCH FLOYDÓW WCIĄŻ ŻYJE!
Lubię chodzić na koncerty do warszawskiej Progresji. Prezes Marek jest
przesympatyczny, otwarty dla wszystkich. Dla każdego znajdzie chwilkę by
pogadać, podzielić się wrażeniami z ostatnich imprez czy opowiedzieć co
planuje już na przyszłość. Przemiła pani Basia w kasie promiennym
uśmiechem obdarza każdego klienta, a bramkarze są jacyś kulturalniejsi
niż w innych warszawskich klubach. Atmosfera tego miejsca jest
nieporównywalna z innymi klubami w stolicy!
Na koncert RPWL nie jechałem z jakimś specjalnie pozytywnym
nastawieniem. Widziałem już ze 3 koncerty sympatycznych Niemców i raczej
nie spodziewałem się, że czymkolwiek mnie jeszcze zaskoczą. Przyjechali
do Polski promować swój piąty w dorobku album pt. Beyond Man And Time.
Słuchałem go od dwóch tygodni i muszę stwierdzić, że jest z pewnością
jednym z ich najlepszych wydawnictw – dużo lepszym od poprzedniej,
trochę przeciętnej The RPWL Experience. Na początku koncertu krótką
przemowę wygłosił prezes Marek.
Stwierdził, że nie może policzyć, który to już raz gości swój ulubiony
zespół w Progresji i dodał, że to między innymi dzięki uwielbieniu
niemieckiej grupy powstał na Bemowie klub muzyczny, który mimo
kryzysowych czasów wciąż istnieje i na stałe wpisał się już w muzyczną
mapę stolicy.
Po chwili na scenę wyszedł przebrany w jakiś magiczny strój Yogi Lang,
ze świetlistym kapeluszem na głowie i światełkami na dłoniach. Oczom
widzów ukazała się niesamowita inscenizacja – na trzech ekranach pojawił
się prehistoryczny człowiek miotający się w trudach swojego
niebezpiecznego życia. Po chwili wybrzmiały jeden po drugim piękne
utwory z ostatniej płyty, z cudownie melodyjnym We Are What We Are,
tytułowy utwór Beyond Man And Time – jeden z moich ulubionych kawałków,
a także przepiękny długas /ponad 16 minut/ The Fisherman. Yogi Lang
niemal co utwór przywdziewał inny kostium nawiązujący do historii, o
których śpiewał. Raz był garbatym żebrakiem innym razem księdzem,
pokrapiającym kropidłem widzów. W tekstach opowiadał on o samotnym
człowieku, który wędrując przez życie pełne różnych meandrów i
nieoczekiwanych zwrotów – zmienia swój punkt widzenia i sposób myślenia i
o życiu i o człowieku. Całość opowieści została oparta na filozofii
Fryderyka Nietzschego i jego opowiadaniu pt. Tako rzecze Zaratustra.
Publiczność była naprawdę zachwycona ciekawą wizualizacją, a po
ostatnim, prześlicznym nagraniu z promowanej płyty pt.The Noon –
nagrodziła zespół gromkimi brawami. Frontman zespołu obiecał wrócić po
10 minutowej przerwie i zagrać największe hity ze starych płyt.
Po niecałym kwadransie wybrzmiał energetyczny Start The Fire z trzeciej
płyty zespołu pt. World Through My Eyes, a następnie cudowny Hole in the
Sky z debiutanckiego krążka pt.God Has Failed, a po nim Breath In,
Breath Out z przedostatniej płyty zespołu. Wszyscy jednak czekali na
największy hit grupy – nie ukrywam, że również ja – pt. Roses. Jak
zwykle cała sala roztańczyła się i śpiewała refren z Yogim Langiem, a
atmosfera w ten letni, upalny wieczór zrobiła się na sali jeszcze
bardziej gorąca. Na koniec ponad dwu i pół godzinnego występu wokalista
grupy zadedykował utwór na urodziny prezesowi Markowi, pt. Embrio i
podziękował warszawskiej publiczności za – jak zwykle – bardzo gorąco
przyjęcie. Ponad dwudziestominutowy utwór Pink Floyd, nigdy nie
publikowany na żadnej oficjalnej płycie zespołu, wybrzmiał naprawdę
cudownie, a to co robił na gitarze KarlHeinz Wallner oraz na basie nowy
członek zespołu – Werner Tauss – na długo zostanie mi w pamięci.
Zresztą ten ostatni – to obok niesamowitej inscenizacji i naprawdę
znakomitej formy zespołu – był dla mnie dużą niespodzianką. Nie tylko
świetnie wpisywał się w post Floydowskie klimaty grupy, ale także kilka
razy ślicznie zaśpiewał – co wzbudziło na sali spory aplauz.
Na kilka ciepłych słów zasłużył także perkusista zespołu – Marc Turiaux.
Chłopak o wyglądzie nieśmiałego uczniaka w okularach, odwalił kawał
naprawdę świetnej roboty. Grał równo, z ogromnym wyczuciem – efektownie
ale nie efekciarsko, a jego improwizacje i zmiany tempa w ostatnim,
ponad dwudziestominutowym Embrio – były naprawdę świetne.
Opuszczając warszawską Progresję pomyślałem, jaką to przewagę ma często
koncertowe granie nad studyjną płytą. Beyond Man And Time RPWL przez
ostanie tygodnie podobało mi się, ale po koncercie wyszedłem naprawdę
zachwycony. Duch starych Floydów zamieszkał w ciałach Kallego Wallnera i
spółki i tylko trochę żal, ze na taką muzyczną ucztę przyszła ok. setka
ludzi. Długi weekend i piękna pogoda niczego tu nie tłumaczy…
Andrzej „Gandalf” Baczyński