2012.04.29 – RPWL – Warszawa

DUCH STARYCH FLOYDÓW WCIĄŻ ŻYJE!

Lubię chodzić na koncerty do warszawskiej Progresji. Prezes Marek jest przesympatyczny, otwarty dla wszystkich. Dla każdego znajdzie chwilkę by pogadać, podzielić się wrażeniami z ostatnich imprez czy opowiedzieć co planuje już na przyszłość. Przemiła pani Basia w kasie promiennym uśmiechem obdarza każdego klienta, a bramkarze są jacyś kulturalniejsi niż w innych warszawskich klubach. Atmosfera tego miejsca jest nieporównywalna z innymi klubami w stolicy!

Na koncert RPWL nie jechałem z jakimś specjalnie pozytywnym nastawieniem. Widziałem już ze 3 koncerty sympatycznych Niemców i raczej nie spodziewałem się, że czymkolwiek mnie jeszcze zaskoczą. Przyjechali do Polski promować swój piąty w dorobku album pt. Beyond Man And Time. Słuchałem go od dwóch tygodni i muszę stwierdzić, że jest z pewnością jednym z ich najlepszych wydawnictw – dużo lepszym od poprzedniej, trochę przeciętnej The RPWL Experience. Na początku koncertu krótką przemowę wygłosił prezes Marek.
Stwierdził, że nie może policzyć, który to już raz gości swój ulubiony zespół w Progresji i dodał, że to między innymi dzięki uwielbieniu niemieckiej grupy powstał na Bemowie klub muzyczny, który mimo kryzysowych czasów wciąż istnieje i na stałe wpisał się już w muzyczną mapę stolicy.

Po chwili na scenę wyszedł przebrany w jakiś magiczny strój Yogi Lang, ze świetlistym kapeluszem na głowie i światełkami na dłoniach. Oczom widzów ukazała się niesamowita inscenizacja – na trzech ekranach pojawił się prehistoryczny człowiek miotający się w trudach swojego niebezpiecznego życia. Po chwili wybrzmiały jeden po drugim piękne utwory z ostatniej płyty, z cudownie melodyjnym We Are What We Are, tytułowy utwór Beyond Man And Time – jeden z moich ulubionych kawałków, a także przepiękny długas /ponad 16 minut/ The Fisherman. Yogi Lang niemal co utwór przywdziewał inny kostium nawiązujący do historii, o których śpiewał. Raz był garbatym żebrakiem innym razem księdzem, pokrapiającym kropidłem widzów. W tekstach opowiadał on o samotnym człowieku, który wędrując przez życie pełne różnych meandrów i nieoczekiwanych zwrotów – zmienia swój punkt widzenia i sposób myślenia i o życiu i o człowieku. Całość opowieści została oparta na filozofii Fryderyka Nietzschego i jego opowiadaniu pt. Tako rzecze Zaratustra. Publiczność była naprawdę zachwycona ciekawą wizualizacją, a po ostatnim, prześlicznym nagraniu z promowanej płyty pt.The Noon – nagrodziła zespół gromkimi brawami. Frontman zespołu obiecał wrócić po 10 minutowej przerwie i zagrać największe hity ze starych płyt.

Po niecałym kwadransie wybrzmiał energetyczny Start The Fire z trzeciej płyty zespołu pt. World Through My Eyes, a następnie cudowny Hole in the Sky z debiutanckiego krążka pt.God Has Failed, a po nim Breath In, Breath Out z przedostatniej płyty zespołu. Wszyscy jednak czekali na największy hit grupy – nie ukrywam, że również ja – pt. Roses. Jak zwykle cała sala roztańczyła się i śpiewała refren z Yogim Langiem, a atmosfera w ten letni, upalny wieczór zrobiła się na sali jeszcze bardziej gorąca. Na koniec ponad dwu i pół godzinnego występu wokalista grupy zadedykował utwór na urodziny prezesowi Markowi, pt. Embrio i podziękował warszawskiej publiczności za – jak zwykle – bardzo gorąco przyjęcie. Ponad dwudziestominutowy utwór Pink Floyd, nigdy nie publikowany na żadnej oficjalnej płycie zespołu, wybrzmiał naprawdę cudownie, a to co robił na gitarze KarlHeinz Wallner oraz na basie nowy członek zespołu – Werner Tauss – na długo zostanie mi w pamięci.
Zresztą ten ostatni – to obok niesamowitej inscenizacji i naprawdę znakomitej formy zespołu – był dla mnie dużą niespodzianką. Nie tylko świetnie wpisywał się w post Floydowskie klimaty grupy, ale także kilka razy ślicznie zaśpiewał – co wzbudziło na sali spory aplauz.
Na kilka ciepłych słów zasłużył także perkusista zespołu – Marc Turiaux. Chłopak o wyglądzie nieśmiałego uczniaka w okularach, odwalił kawał naprawdę świetnej roboty. Grał równo, z ogromnym wyczuciem – efektownie ale nie efekciarsko, a jego improwizacje i zmiany tempa w ostatnim, ponad dwudziestominutowym Embrio – były naprawdę świetne.

Opuszczając warszawską Progresję pomyślałem, jaką to przewagę ma często koncertowe granie nad studyjną płytą. Beyond Man And Time RPWL przez ostanie tygodnie podobało mi się, ale po koncercie wyszedłem naprawdę zachwycony. Duch starych Floydów zamieszkał w ciałach Kallego Wallnera i spółki i tylko trochę żal, ze na taką muzyczną ucztę przyszła ok. setka ludzi. Długi weekend i piękna pogoda niczego tu nie tłumaczy…

Andrzej „Gandalf” Baczyński

Dodaj komentarz