Oj, nasłuchałem i naczytałem się różnych opinii przed tym koncertem na temat Leona Hendrixa. Generalnie można sprowadzić je do wspólnego mianownika: „Facet najlepsze ma… nazwisko” . Cóż, Jimi na pewno był jedyny, wielki i niepowtarzalny i jakiekolwiek porównywanie z nim młodszego brata mija się z celem. Leon – rocznik 1948 – ani nie jest wybitnym wokalistą, ani też wirtuozem gitary, ale… to czysta przyjemność słuchać hendrixowskich klasyków w wykonaniu gościa, który dorastał z geniuszem pod jednym dachem, widział jak rodzi się Jego gitarowa maestria, miał okazję wielokrotnie obserwować Go w akcji na scenie…
Przyjemność tym większa, że w ramach długiego polskiego (a w zasadzie polsko – irlandzkiego tournee) towarzyszy mu zespół złożony z wytrawnych muzyków. Sekcja rytmiczna Łukasz Gorczyca – Tomek Dominik napędza całość z zabójczą precyzją, zaś gitarzysta Chaz De Paolo (miał już niegdyś okazję wystąpić na „Piekarskich Wieczorach Bluesowych”) w hendrixowskim repertuarze czuje się jak ryba w wodzie. Właściwie to on odwalał 90 procent gitarowej roboty podczas koncertu w „Andaluzji”. Prawdziwy upust popisom w stylu Mistrza Hendrixa dał w zagranym na pierwszy i zarazem jedyny tego wieczoru bis „Voodoo Child”.
Co jeszcze zabrzmiało z hendrixowskiego zestawu obowiązkowego? „Foxy Lady”, nieśmiertelne „Little Wing”, „Red House”, „Hey Joe” – w którym Leon zmienił tekst śpiewając „Hey Jimi” i „Hey Brother”. Zagrali też trochę bluesowych standardów i rock’n’rollowy evergreen „Johny B.Good”, gdzie każdy z muzyków miał solowe „pięć minut”.
Cóż… pojechałem, zobaczyłem, posłuchałem i … podobało mi się. Widzom – w sumie dość licznie zebranym w „Andaluzji” też.
Robert Dłucik