2012.03.30 – Tune – Katowice

Magiczny piątkowy wieczór, przedostatni dzień marca, w magicznym miejscu, wystąpił magiczny zespół! I tylko żal, że z tej magii nie chciało skorzystać zdecydowanie więcej sympatyków magicznej muzyki (a przecież jest ich wbrew pozorom, w realiach opanowanych bezwzględnie przez bezdusznych „mugoli” dosyć sporo?) W dzisiejszym świecie, spakowanym do ramek serwisów społecznościowych, zaczyna chyba zanikać zapotrzebowanie na prawdziwą magię? Wydawałoby się, że warunki do tego, aby zebrać przyzwoite minimum magicznej publiki, są idealne? Piątek, początek weekendu, cena biletów niezwykle atrakcyjna zważywszy, że w cenie otrzymujemy egzemplarz magicznej, debiutanckiej płyty? Tymczasem kilkunastoosobowa publika do magicznych osiągnięć raczej nie należy?

Może na początku kilka słów o owym magicznym miejscu. Urządzony w stylu retro Old Timers Garage, znajduje się, w dosyć sporej odległości od centrum Katowic, w dzielnicy Piotrowice, w budynku byłego kina „Piast”. Obecnie, jest to jakby fuzja pub-u, i klubu muzycznego, a właściwie nie tylko muzycznego, bo oprócz koncertów z kręgu poezji śpiewanej, muzyki rockowej, bluesa, jazzu odbywają się tutaj spektakle teatralne, recitale, projekcje filmowe oraz spotkania autorskie. Klub ten pełni również niezwykle oryginalną formę muzeum motoryzacji. Można podziwiać tutaj ekspozycje europejskich limuzyn, i amerykańskich krążowników szos (najstarszy eksponat pochodzi podobno z 1919 roku). (www.old-timers.pl)

Tym magicznym zespołem, była łódzka formacja Tune, będąca (moim zdaniem) jednym z ciekawszych debiutów sceny progresywnej ubiegłego roku. Tylko nie wiem czemu przypisać fakt, iż w drodze do Katowic awarii uległ samochód należący do zespołu, złośliwości rzeczy martwych, czy również wpływ jakiejś magii? Gdyby nie ten przykry incydent, umknęłaby mi dosyć pokaźna porcja, krótkiego, ale bez wątpienia (trzymajmy się słowa) magicznego koncertu. Mnie również dopadł bowiem (magicznie), złośliwy syndrom rzeczy martwych. Tak więc koncert rozpoczął się z godzinnym opóźnieniem. Nieprzyjemne rzeczy jak za dotknięciem (magicznej) czarodziejskiej różdżki zniknęły, gdy na scenę (wydawało mi się) z pewną dozą nieśmiałości weszli: Adam Hajzer (gitara), Leszek Swoboda (bas), Janusz Kowalski (akordeon, klawisze), Wiktor Pogoda (Perkusja), a po chwili dołączył do nich Jakub Krupski (wokal). Co prawda gitarzysta na moment uciekł nam ze sceny, ale po chwili mogliśmy już podziwiać zespół w komplecie. Czuć było, że z każdym dźwiękiem czują się pewniej na scenie, grając tak, jakby przed nimi zasiadał komplet publiczności. Ciekaw byłem jak zabrzmi materiał z płyty na żywo? Niezbitym dowodem na to, że było zdecydowanie dobrze jest fakt, iż chłonąc muzykę, po całym moim ciele „spacerowały tabuny mrówek”. „Lucid Moments” jest albumem koncepcyjnym, podmiotem lirycznym jest tutaj niejaki Michael, który wyrwany z letargu, pełen stanów lękowych, nie potrafi poradzić sobie z rzeczywistością. Jakub, wokalista zespołu starał się niejako wcielić w postać Michela, dodając do kwestii wokalnych pewnej dozy aktorstwa. Bardzo obrazowo wykonywał odruchy choroby sierocej, fajnie wyszły na żywo schizofreniczne monologi, czy dialogi Michela z lekarzem, w którego wcielił się basista, Leszek Swoboda. Nie można nie wspomnieć o (magicznych) gitarowych dźwiękach, którymi raczył nas Adam Hajzer, no i o tym, czego z świecą szukać w muzyce progresywnej (czy w ogóle w muzyce rockowej), dźwiękach akordeonu Janusza Kowalskiego, który dodał całości niesamowitego klimatu. Koncertowi towarzyszyła całkiem przyzwoita oprawa świetlna jak na tak kameralny występ, była również dosyć sowita zasłona dymna, a na zakończenie podczas krótkiego bisu (akustyczna wersja kompozycji „Dependent”) mogliśmy podziwiać fajny efekt „deszczu” spadających mydlanych baniek.

Całej mojej infantylnej relacji towarzyszyło słowo magia, bo ja jednak głęboko wierzę, w magiczną moc muzyki Tune, i wierzę głęboko w to, że jeszcze nadejdzie czas, kiedy podczas ich koncertów, pękać będą w szwach nie tylko małe kluby muzyczne, ale również pokaźne gabarytowo sale koncertowe, czego szczerze im życzę.

Marek Toma

Dodaj komentarz