2012.03.26 – Crippled Black Phoenix – Warszawa

Mityczny ptak Feniks przybywał do Egiptu z Arabii co 500 lat, przynosząc w kuli mirry szczątki swego poprzednika, którego składał na ołtarzu słońca w Heliopolis. Miał kształt orła i złote upierzenie. Dla starożytnych był nie tylko symbolem Słońca , ale także wiecznego odradzania się, trwania. Crippled Black Phoenix – czyli Okaleczony Czarny Feniks to nie dająca się nijak zaszufladkować kapela z Wielkiej Brytanii, która uwielbia występować w Polsce i gra niebanalną muzykę. W ramach tournee „We shall see Victory Tour” promującego ostatnią, czwartą w dorobku płytę pt. „/Mankind/ The Carfty Ape” – zawitali do warszawskiej Progresji.

Strasznie byłem ciekaw występu na żywo zespołu, których w chwili powstania – osiem lat temu – nazywany był nawet Supergrupą. Być może dlatego , ze zakładali go znani w Anglii muzycy: charyzmatyczny perkusista i gitarzysta m.in Iron Monkey czy Electric Wizard – Justin Greaves, znakomity basista Mogwai Dominic Aitchison, członkowie zespołu Pathiens: Andy Semmers i Kostas Pangiotou oraz wokalista i autor tekstów , m.in. grupy Gong – Joe Volk. W dodatku ich debiutancką płytę wyprodukował sam Geoff Barrow znany z Portished. Od tamtego czasu skład zespołu zmieniał się niemal co rok, ale opoka w osobie Justin Greavesa pozostała.

Od początku zadziwił mnie bogaty skład zespołu i gości na scenie – dwóch gitarzystów i basista, dziewczyna z piano i facet z syntezatorem, skrzypaczka, po chwili dołączyli dwaj trębacze i oczywiście niesamowity perkusista. Już to zapowiadało, że wieczór nie będzie nudny…

Zaczęli wcale nie od repertuaru z ostatniej płyty, a od dwóch kawałków z poprzedniego krążka : Troublemaker – z mocnymi gitarowymi riffami oraz Fantastic Justice – z bardzo ładnym motywem gitarowym, przewijającym się przez cały utwór. Wreszcie gitarzysta Carl Demata zapowiedział pierwszy utwór z entuzjastycznie przyjętej na Wyspach Brytyjskich ostatniej płyty. Utwór pt. Heart of Every Country od razu przypomniał mi klimat starego Pink Floyd, przyprawionego szczyptą King Crimson. Piękne gitarowe solo i ładną partię skrzypiec zapamiętam z pewnością na długo!
Po nim wybrzmiał kolejny utwór z najnowszego CD pt. Get Down and Live – z mocnym rytmem perkusyjnym i po raz pierwszy wokalem kobiecym, szczuplutkiej i trochę diabolicznej pianistki Miriam Wolf/nomen omen wilk po angielsku/. Po nim usłyszeliśmy spokojną balladę pt. When You Are Gone – jedyny utwór z debiutanckiej płyty, który grupa zaprezentowała w Warszawie – co troszkę mnie rozczarowało, ale w sumie…Może to i dobrze , bo repertuar grupy wciąż się zmienia ewoluuje, od doom metalu po rok psychodeliczny, od klasycznego progresu zatopionego w latach 70-tych po post rock, nowe brzmienia i eksperymentalne dźwięki.
Po fajnej balladce przyszła kolej na kolejne utwory z wydanej w styczniu płyty, m.in klimatyczny A Letter Concerning Dog Heads, nawiązujący do wizyty grupy w Poznaniu – The Brain, trochę dekadencki Lying Traps, monotonny i mocno zakorzeniony w latach 70-tych Born In Hurricane i wreszcie otwierający drugie CD najnowszej płyty, trochę blusowe Suggestion. W między czasie – jako przerywnik wybrzmiała przepiękna ballada pt. Of a Lifetime, z poprzedniego krążka zespołu.

Po niemal dwóch godzinach energetycznego koncertu, z niesamowitym dźwiękiem gitary Justina Greavesa, ale i cudowną, niebanalną grą perkusisty Bena Wilslera , zespół wrócił do starego repertuaru i zaprezentował kilka kawałków ze swojej drugiej i trzeciej płytki. Mnie najbardziej przypadła do gustu kolejna balladka pt, Whissendine oraz fajny „długas” pt. We Forgotten Who We Are.

Ale najlepsze zespół zostawił na deser. Na sam koniec zaprezentował majstersztyk czyli kawałek pt. Burnt Reynolds /pisownia oryginalna – bez błędu!/, który zaśpiewała a capella cała sala. Nie spodziewałbym się nigdy, że niespełna sto gardeł wykona tak przejmująco ten kawałek – nie przestając śpiewać nawet wówczas, gdy grupa powolutku zeszła ze sceny. Oczywiście zespół nie pozostał głuchy na rozśpiewaną salę i po minucie ponownie pojawił się na scenie. Tu sprawy wziął w swoje magiczne ręce Karl Demata. Najpierw policzył ilu ludzi zna punk rocka, a później zaintonował punk rockową piosenkę zagraną na dwóch akordach. Następnie łagodnie przeszedł do utworu quasi folkowego – Bella Ciao oraz do protest songu pt.El Pueblo Unido. I gdy wydawało się, że tymi muzycznymi żarcikami zespół zakończy udany, bardzo klimatyczny i energetyczny zarazem spektakl – na koniec zostawi niesamowitą, ponad 20 minutową progresywną suitę pt. Time of Ye Life. Znałem ten kawałek z drugiego albumu grupy, ale to co zaprezentował na scenie Justin Greaves i spółka przerosło chyba oczekiwania wszystkich. Prawdziwa progresywna orgia dźwięków trwała i trwała, a publiczność rozkołysana stała przed sceną niczym w magicznym letargu przestępując z nogi na nogę. Momentami trzech ludzi grało na bębnach, a Greaves i Demata dali prawdziwy koncert gry na gitarach. Wreszcie pojedynczo zaczęli schodzić ze sceny wszyscy muzycy. Greaves wyłączył jako jeden z ostatnich swój wzmacniacz, a ja – jak i większość publiki – stałem jak oczarowany i wbity w parkiet , nie mogąc zebrać myśli i dobrać słów co czułem po trzech bitych godzinach tego niesamowitego występu, wręcz pompatycznie zakończonego przez grupę.

Trochę oszołomiony wracałem do domu i przeszło mi przez myśl, ze gdzieś tam w 2230 roku jacyś muzyczni zapaleńcy wynajdą płyty Crippled Black Phoenix i nie będą się mogli nadziwić jak dwieście lat wcześniej grała nikomu prawie nieznana współczesnym kapela, ile miała pomysłów, twórczego niepokoju i geniuszu. No cóż, nie raz i nie dwa prawdziwa szuka jest doceniana dopiero przez naszych potomnych…
Okaleczony Czarny Feniks ma chyba tego świadomość bo mottem grupy stało się „End Time Ballads” – czyli Ballady Końca Świata – tak grupa określa swoją twórczość. Chciałbym zobaczyć miny tych kolesi z przyszłości, którzy posłuchają muzy Czarnego Feniksa…

Andrzej „Gandalf’ Baczyński

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *