Mityczny ptak Feniks przybywał do Egiptu z Arabii co 500 lat, przynosząc
w kuli mirry szczątki swego poprzednika, którego składał na ołtarzu
słońca w Heliopolis. Miał kształt orła i złote upierzenie. Dla
starożytnych był nie tylko symbolem Słońca , ale także wiecznego
odradzania się, trwania. Crippled Black Phoenix – czyli Okaleczony
Czarny Feniks to nie dająca się nijak zaszufladkować kapela z Wielkiej
Brytanii, która uwielbia występować w Polsce i gra niebanalną muzykę. W
ramach tournee „We shall see Victory Tour” promującego ostatnią,
czwartą w dorobku płytę pt. „/Mankind/ The Carfty Ape” – zawitali do
warszawskiej Progresji.
Strasznie byłem ciekaw występu na żywo zespołu, których w chwili
powstania – osiem lat temu – nazywany był nawet Supergrupą. Być może
dlatego , ze zakładali go znani w Anglii muzycy: charyzmatyczny
perkusista i gitarzysta m.in Iron Monkey czy Electric Wizard – Justin
Greaves, znakomity basista Mogwai Dominic Aitchison, członkowie zespołu
Pathiens: Andy Semmers i Kostas Pangiotou oraz wokalista i autor tekstów
, m.in. grupy Gong – Joe Volk. W dodatku ich debiutancką płytę
wyprodukował sam Geoff Barrow znany z Portished. Od tamtego czasu skład
zespołu zmieniał się niemal co rok, ale opoka w osobie Justin Greavesa
pozostała.
Od początku zadziwił mnie bogaty skład zespołu i gości na scenie – dwóch
gitarzystów i basista, dziewczyna z piano i facet z syntezatorem,
skrzypaczka, po chwili dołączyli dwaj trębacze i oczywiście niesamowity
perkusista. Już to zapowiadało, że wieczór nie będzie nudny…
Zaczęli wcale nie od repertuaru z ostatniej płyty, a od dwóch kawałków z
poprzedniego krążka : Troublemaker – z mocnymi gitarowymi riffami oraz
Fantastic Justice – z bardzo ładnym motywem gitarowym, przewijającym
się przez cały utwór. Wreszcie gitarzysta Carl Demata zapowiedział
pierwszy utwór z entuzjastycznie przyjętej na Wyspach Brytyjskich
ostatniej płyty. Utwór pt. Heart of Every Country od razu przypomniał mi
klimat starego Pink Floyd, przyprawionego szczyptą King Crimson. Piękne
gitarowe solo i ładną partię skrzypiec zapamiętam z pewnością na długo!
Po nim wybrzmiał kolejny utwór z najnowszego CD pt. Get Down and Live – z
mocnym rytmem perkusyjnym i po raz pierwszy wokalem kobiecym,
szczuplutkiej i trochę diabolicznej pianistki Miriam Wolf/nomen omen
wilk po angielsku/. Po nim usłyszeliśmy spokojną balladę pt. When You
Are Gone – jedyny utwór z debiutanckiej płyty, który grupa
zaprezentowała w Warszawie – co troszkę mnie rozczarowało, ale w
sumie…Może to i dobrze , bo repertuar grupy wciąż się zmienia
ewoluuje, od doom metalu po rok psychodeliczny, od klasycznego progresu
zatopionego w latach 70-tych po post rock, nowe brzmienia i
eksperymentalne dźwięki.
Po fajnej balladce przyszła kolej na kolejne utwory z wydanej w styczniu
płyty, m.in klimatyczny A Letter Concerning Dog Heads, nawiązujący do
wizyty grupy w Poznaniu – The Brain, trochę dekadencki Lying Traps,
monotonny i mocno zakorzeniony w latach 70-tych Born In Hurricane i
wreszcie otwierający drugie CD najnowszej płyty, trochę blusowe
Suggestion. W między czasie – jako przerywnik wybrzmiała przepiękna
ballada pt. Of a Lifetime, z poprzedniego krążka zespołu.
Po niemal dwóch godzinach energetycznego koncertu, z niesamowitym
dźwiękiem gitary Justina Greavesa, ale i cudowną, niebanalną grą
perkusisty Bena Wilslera , zespół wrócił do starego repertuaru i
zaprezentował kilka kawałków ze swojej drugiej i trzeciej płytki. Mnie
najbardziej przypadła do gustu kolejna balladka pt, Whissendine oraz
fajny „długas” pt. We Forgotten Who We Are.
Ale najlepsze zespół zostawił na deser. Na sam koniec zaprezentował
majstersztyk czyli kawałek pt. Burnt Reynolds /pisownia oryginalna – bez
błędu!/, który zaśpiewała a capella cała sala. Nie spodziewałbym się
nigdy, że niespełna sto gardeł wykona tak przejmująco ten kawałek – nie
przestając śpiewać nawet wówczas, gdy grupa powolutku zeszła ze sceny.
Oczywiście zespół nie pozostał głuchy na rozśpiewaną salę i po minucie
ponownie pojawił się na scenie. Tu sprawy wziął w swoje magiczne ręce
Karl Demata. Najpierw policzył ilu ludzi zna punk rocka, a później
zaintonował punk rockową piosenkę zagraną na dwóch akordach. Następnie
łagodnie przeszedł do utworu quasi folkowego – Bella Ciao oraz do
protest songu pt.El Pueblo Unido. I gdy wydawało się, że tymi muzycznymi
żarcikami zespół zakończy udany, bardzo klimatyczny i energetyczny
zarazem spektakl – na koniec zostawi niesamowitą, ponad 20 minutową
progresywną suitę pt. Time of Ye Life. Znałem ten kawałek z drugiego
albumu grupy, ale to co zaprezentował na scenie Justin Greaves i spółka
przerosło chyba oczekiwania wszystkich. Prawdziwa progresywna orgia
dźwięków trwała i trwała, a publiczność rozkołysana stała przed sceną
niczym w magicznym letargu przestępując z nogi na nogę. Momentami trzech
ludzi grało na bębnach, a Greaves i Demata dali prawdziwy koncert gry
na gitarach. Wreszcie pojedynczo zaczęli schodzić ze sceny wszyscy
muzycy. Greaves wyłączył jako jeden z ostatnich swój wzmacniacz, a ja –
jak i większość publiki – stałem jak oczarowany i wbity w parkiet , nie
mogąc zebrać myśli i dobrać słów co czułem po trzech bitych godzinach
tego niesamowitego występu, wręcz pompatycznie zakończonego przez
grupę.
Trochę oszołomiony wracałem do domu i przeszło mi przez myśl, ze gdzieś
tam w 2230 roku jacyś muzyczni zapaleńcy wynajdą płyty Crippled Black
Phoenix i nie będą się mogli nadziwić jak dwieście lat wcześniej grała
nikomu prawie nieznana współczesnym kapela, ile miała pomysłów,
twórczego niepokoju i geniuszu. No cóż, nie raz i nie dwa prawdziwa
szuka jest doceniana dopiero przez naszych potomnych…
Okaleczony Czarny Feniks ma chyba tego świadomość bo mottem grupy stało
się „End Time Ballads” – czyli Ballady Końca Świata – tak grupa określa
swoją twórczość. Chciałbym zobaczyć miny tych kolesi z przyszłości,
którzy posłuchają muzy Czarnego Feniksa…
Andrzej „Gandalf’ Baczyński