2012.03.18 – Yessongs Italy – Poznań

Minęło 14 lat od dnia w którym miałem niewątpliwą przyjemność oglądać w poznańskiej Arenie grupę Yes na żywo. W oryginale. Był dzień 29-03-1998. Zespół promował wtedy swój nowy album „Open Your Eyes”. Nadszedł dzień 18-03-2012 roku. Już nie Arena ale mały przytulny klubik Blue Note. Pojawia się grupa Yessongs Italy. Nie mogło mnie tu nie być.

Zanim na scenie pojawili się muzycy za mikrofonem stanął Włodek Wojciechowski – organizator tego i dwóch pozostałych koncertów sympatycznych Włochów. Krótkie przedstawienie grupy, historia płyty „Yessongs” w pigułce i zaproszenie na następne wydarzenie muzyczne jakim będzie koncert The Watch 26 maja, wzmianka o sponsorach i patronach. Tyle słowem wstępu. Chwilę po tym jak opuścił scenę przy dźwiękach „Firebird Suite” Igora Strawińskiego na scenę dziarsko wkroczyli panowie Claudio Cassio ( jako John Anderson), Carlo Fattorini (jako Alan White), Gabriel „Bibbi” Ferrari (jako Chris Squire), Stefano Vicarelli (jako Rick Wakeman) oraz gośc specjalny grupy Robert Illesh (jako Stewe Howe). Magia zaczęła działać. Już stojąc przed klubem usłyszałem opinie że Włosi porywają się z motyką na Słońce. Wzięli sobie bowiem za zadanie jak najwierniejsze odtworzenie kultowego trzy płytowego (w wersji winylowej) lub dwu płytowego (w wersji CD) koncertowego albumu „Yessongs” z 1973 roku. Moim zdaniem udało im się to na tyle na ile jest to możliwe. Każdy kto słyszał oryginalne wykonanie „Yes”-ów wie jak karkołomne to przedsięwzięcie i jakim wirtuozem trzeba być by tego dokonać.

Pierwsze co rzuciło się w oczy to ubiór muzyków, jakby żywcem wyjęty z lat 70 – tych. Zwłaszcza jeżeli chodzi o perkusistę i basistę. Następne to instrumenty jakimi się posługiwali. Widać było, że naprawdę bardzo wzięli sobie do serca to, by maksymalnie wiernie wszystko brzmiało. A co do samych wrażeń słuchowych to wielka przyjemność mieć możliwość zobaczyć to wszystko na żywo. Nie jestem ortodoksyjnym Yesofanem i nie skupiałem się na wychwytywaniu różnic między oryginałami a tym co słyszałem. Cieszyłem się każdym dźwiękiem, każdą nutką, każdym gestem i choreografią Włochów. Tym bardziej , że patrząc na „Bibbiego” od razu przypomniałem sobie charakterystyczne zachowanie się Chrisa Squire’a a przymykając oczy i wsłuchując się w głos Claudia czy też śpiewał sam, czy wspomagali go Robert Illesh i Gabriel Ferrari naprawdę można było momentami się zapomnieć, że to nie oryginały. Każdy z muzyków miał swoje „pięc minut” na zaprezentowanie umiejętności. Nie sposób było nie docenić ich warsztatu inaczej jak tylko ogromnymi owacjami. I tak też się stało. Ale oprócz tych pokazów nie zabrakło również wyrazów sympatii i miłości wręcz, jakie padały co rusz ze sceny w stronę zgromadzonej publiczności. Co do tej, to przeważała raczej „mocno dojrzała młodzież”. Skupiona, wsłuchana w muzykę, często z lampką wina w ręku. Zdawałoby się momentami, że myślami nieobecna. Ale to tylko pozory. Potwierdzały to reakcje zgromadzonych na każdy z utworów, na każdą solówkę. Ale Ci co tam byli wiedzą, że te brawa nie były przesadzone. Należały się muzykom.

Jeżeli chodzi o sam koncert to podzielono go na dwie części przedzielone krótką przerwą. Trwał z bisami do około 22.30. Szkoda, że tak krótko. I myślę, że w każdym z nas pozostał pewien niedosyt. I każdy gdzieś tam we wnętrzu marzył pewnie o tym, żeby pojawiły się też utwory z innych płyt „Yes”ów. Mnie marzyły się np. „Cinema” czy też „Owner Of A Lonely Heart” z płyty „90125”. Albo „Magnification”. Ale nie można mieć wszystkiego… To co usłyszeliśmy i tak dostarczyło nam niezapomnianych wrażeń. Tym bardziej, że dźwiękowiec klubu stanął na wysokości zadania i szybko reagując na wskazówki ze strony muzyków sprawił, że wszystko brzmiało świetnie. Jednak nowe nagłośnienie plus dobry technik to już połowa sukcesu.

Jest jednak coś o czym muszę napomknąć. Coś, co podniosło mi ciśnienie. I to dwa razy. Wychodząc z koncertu będąc w szatni stałem się mimowolnym świadkiem rozmowy dwóch „złotouchych”. Wyglądało na to, że przyszli do klubu tylko po to, by po koncercie móc powypominać wszystko to, co nie zgadzało się z oryginalną wersją „Yessongs”. To nie fair. I bardzo niesprawiedliwe dla muzyków. Chcecie oryginału, to może zostańcie na drugi raz w domu, przesłuchajcie płytę i nie psujcie czaru i magii takich występów. Druga rzecz która z tego co widziałem zniesmaczyła nie tylko mnie. Otóż w czasie trwania koncertu (a dokładniej w czasie trwania solowego popisu Roberta Illesha i to na gitarze akustycznej) pewnej z pań siedzącej w pierwszym rzędzie pod sceną zadzwonił telefon komórkowy. Pomijając chorą muzykę jaką miała ustawiona na sygnał, babsztyl nie potrafił przez dobrą minutę go wyłączyć i skończyło się na ucieczce na tyły klubu. Myślę że wzrok zgromadzonych odprowadzający ją w stronę szatni sprawi, że nauczy się wyciszać na drugi raz telefon. Cała reszta była już naprawdę cudowna.

Chciałbym korzystając z okazji podziękować (myślę, że nie tylko w swoim ale także w imieniu wszystkich którzy tam byli tego wieczoru) Włodkowi Wojciechowskiemu za to, że mimo granicy opłacalności (albo też pewnie poniżej bo frekwencja była raczej niezbyt duża) cały czas zaskakuje nas zapraszanymi zespołami. I za to, że dzięki niemu mogłem poznać osobiście i uścisnąć dłonie Wielkiej Piątki z „Yessongs Italy”. Chłopakom udało się mnie zawstydzić tego wieczoru. I to dwa razy. Pierwszy raz, gdy podziękowali mi za to że chciałem zrobić sobie z nimi zdjęcie. Drugi raz po koncercie gdy poszedłem im podziękować za ten wspaniały występ. Uprzedzili mnie dziękując mi za to, że tego wieczoru na nim byłem. Jak tu nie kochać Włochów.

Fantastyczne chwile spędziliśmy słuchając: Intro/Firebird Suite – Siberian Khatru – Heart Of The Sunrise – Perpetual change -And You And I – Mood For A Day-Close To The Edge – Wakeman Solo (Excerpts from The Six Wives of Henry VIII)- Long Distance Runaround/The Fish – I’ve Seen All Good People – Yours Is No Disgrace
Starship Trooper – Roundabout

Irek Dudziński

Dodaj komentarz