Sala piekarskiej Andaluzji jest muzyczną areną, na której dosyć często rozbrzmiewają klasyczne, progresywne dźwięki. Oczywiście, nie występowały na tej scenie gwiazdy pokroju Pink Floyd, Genesis, King Crimson czy Yes, ale dzięki częstym, cyklicznym koncertom (Progresywna Andaluzja), które zainaugurował w tym miejscu dyrektor ośrodka – Piotr Zalewski, bardzo często rozbrzmiewa tutaj repertuar wyżej wymienionego rockowego kanonu (w wykonaniu stojących na wysokim poziomie zespołów specjalizujących się w odgrywaniu coverów). Przypomnę może, że floydowskie dźwięki można było usłyszeć dzięki niemieckiej grupie RPWL (w tym roku zawitają tutaj znowu – 1.05, tym razem w swoim autorskim repertuarze). Magię muzyki King Crimson można było poznać dzięki krakowskiej formacji Twelve Moons. Do genesisowgo repertuaru piekarski ośrodek ma chyba największe szczęście, trzykrotnie gościła tutaj bowiem włoska formacja The Watch, która w tym roku zawita tutaj po raz czwarty! (24.05). I wreszcie przyszła pora na repertuar grupy Yes, w wykonaniu innego włoskiego tribute bandu – Yessongs Italy. Największa w tym jednak zasługa organizatora, Włodka Wojciechowskiego, który to właśnie przyczynił się do sprowadzenia na trzy koncerty w Polsce tego zespołu. Jest to pierwsza wizyta sympatycznych Włochów w naszym kraju. Jednak i tutaj należałoby przypomnieć, że repertuar grupy Yes, nieobcy był murom tego niezwykłego Domu Kultury. W 2006 na scenie gościł, w ramach Międzynarodowego Festiwalu Perkusyjnego, sam Allan White, który w towarzystwie polskich muzyków sięgnął również do yes-owej klasyki.
Yessongs Italy, sama nazwa cover-bandu sugeruje jakiego repertuaru tej grupy można się było spodziewać? Właśnie takiego, jaki zawarty został na wydanym w 1973 roku obszernym, trzypłytowym albumie koncertowym – „Yessongs”. Podobnie jak na tamtej płycie, wejściu artystów na scenę towarzyszyło intro w postaci fragmentu Firebird Suite Strawińskiego. Przy tych dostojnych dźwiękach, na kameralnej andaluzyjskiej scenie pojawili się: Claudio Cassio – wokal, Gabriele Ferrari – bass, Stevano Vicarelli – klawisze, Carlo Fattorini – perkusja, i specjalnie zwerbowany na europejska trasę koncertową gitarzysta, kompozytor i producent – Robert Illeshs. Ale pewnie wielu spośród kilkudziesięcioosobowej publiki oczami wyobraźni widziało innych panów: Jona Andersona, Chrisa Squirea, Ricka Wakemana, Alana White’a i Steve Howea. I nie ważne, że tego piątkowego wieczoru, „Anderson” aparycją bardziej przypominał postać młodego Robina Gibba, nie ważne, że „Chrisowi Sguireowi” ubyło nieco na wzroście, a szczuplutki zwykle „Steve Howe” zaokrąglił się znacznie na twarzy, natomiast maestro „Rick Wakeman”, pozbawiony magicznego, przydługiego płaszcza, ubrany po prostu w marynarkę, jakiś taki zasępiony, jakby duchem nieobecny? Jednak swoją grą na robiącym wrażenie, wręcz zabytkowym zestawie instrumentów klawiszowych, składającym się z elektrycznych pianin, Hammondów, Mellotronu i Minimoogu, dobitnie zaznaczał swoją obecność. Na uznanie zasługują jednak wszyscy muzycy, którzy starali się zaprezentować swoje umiejętności z jak najlepszej strony. Najtrudniejsze zadanie miał chyba wokalista, bo dorównanie walorom głosowym Andresona, to sprawa nie lada trudna.
W kwestii technicznej, koncert składał się z dwóch części przedzielonych krótką, kwadransową przerwą. Setlista natomiast (jak wcześniej nadmieniłem) wyglądała naprawdę imponująco: Siberian Khatru, Heart Of The Sunrise, Perpetual Change , And You And I , Mood For A Day, Close To The Edge, Wakeman Solo (Excerpts from The Six Wives of Henry VIII), Long Distance Runaround/The Fish, I’ve Seen All Good People, Yours Is No Disgrace. Na bis udało się przywołać zespół dwukrotnie, tego wieczoru zabrzmiały więc jeszcze: Starship Trooper i Roundabout.
Co do interpretacji niepowtarzalnych kompozycji yeso-owego repertuaru, może nie wszystkie dorównywały doskonałością oryginałom, to jednak wszystkie znakomicie oddawały ducha niepowtarzalnych kompozycji grupy Yes, i o to chyba w tej zabawie chodzi?
Marek Toma