Dla wszystkich sympatyków grupy Pink Floyd z Poznania i okolic, ale
także dla tych którzy cenią sobie dobrą muzykę a przede wszystkim
koncerty na najwyższym poziomie dzień 20 stycznia na długo zapadnie w
pamięci. Tego właśnie dnia w poznańskiej Arenie pojawili się Steve Mac –
gitara i wokal, Colin Wilson – gitara basowa i wokal, Jason Sawford –
klawisze, Paul Bonney – perkusja, David Domminney Fowler – gitara i
wokal, Alex McNamara – wokal, wspomagani przez Mike’a Kidsona – saxofon,
Emily Lynn – wokal (chórki), Lara Smiles- wokal (chórki), Lorelei
McBroom – wokal (chórki) czyli The Australian Pink Floyd Show.
Wszystko miało zacząć się punktualnie o godz. 20:00. Ja w Arenie
pojawiłem się prawie półtora godziny wcześniej bojąc się tego, że może
być tłumnie a miałem jeszcze przed sobą parę spraw organizacyjnych do
załatwienia. Na szczęście tłumów nie było. Przynajmniej nie o tej porze.
Załatwienie formalności związanych z wniesieniem aparatu zajęło mi
dosłownie parę minut i już po chwili znalazłem się w środku Areny.
Krótkie odwiedziny stoiska z gadżetami (nawet przezwoicie
zaopatrzonego), krótka odprawa i szybko pod scenę. Tym razem odbyło się
bez obsuwy i o godz. 20:00 przygasły światła a na scenie pojawili się
bohaterowie tego wieczoru. Uruchomiono centralnie nad sceną podwieszony
okrągły ekran, zabłysły światła i ruszyła maszyna. Powiem szczerze, że
koncerty grupy TAPFS ciężko jest opisywać. Mnogość doznań zarówno
wizualnych jak i słuchowych jest tak ogromna, że w zasadzie w dziale
recenzji powinno się wstawić plik video i to najchętniej w formacie Blue
Ray. Nie jest możliwe opisanie tego, co przeżyli Ci wszyscy, którzy
tego wieczoru stawili się w Arenie. Wielobarwna ściana reflektorów,
lasery, stroboskopy, potężny ekran na którym wyświetlano wizualizacje.
Od razu mogę wtrącić, że mam duży szacunek do Australijczyków za to, że
na wizualizacjach pojawia się Pink Floyd jako zespół zarówno jeszcze z
Sidem Barretem jak i Rogerem Watersem. Żadnego dyskryminowania
któregokolwiek z jego byłych muzyków. Oprócz zdjęć archiwalnych grupy i
teledysków do utworów, mieliśmy okazję obejrzeć mnóstwo świetnych
animacji. Największe wrażenie zrobiła jednak chyba na wszystkich
kolorystykach jaką użyto do oświetlenia sceny. Wykorzystano chyba całą
dostępną paletę kolorów. Podobnie miała się też sprawa z laserami
użytymi na koncercie. Zsynchronizowanie ich z muzyką robiło kapitalne
wrażenie. Namiastka tego na zdjęciach poniżej. Co do tego, co mogliśmy
usłyszeć na koncercie, to TAPFS zaprezentowali nam swoistą wędrówkę
przez całokształt twórczości Floydów. Praktycznie od pierwszej do
ostatniej płyty. Koncert podzielono na dwie części przedzielone 20
minutową przerwą. Fajnym pomysłem było to, żeby 2 część koncertu
rozpoczął skrót z najważniejszych utworów Floydów z czasów początku ich
istnienia. Szkoda tylko, że nie zagrano tego na żywo, ale zawsze coś.
Dla szczególantów udało mi się dostać do oryginalnej set listy. Zdjęcie
poniżej.
Teraz dochodzimy do tego co na koncercie najważniejsze, czyli do
nagłośnienia. Koncert reklamowany był jako swoiste „the best of the
best” jeżeli chodzi o jakość dźwięku. Powiem tak. Arena jako „okrąglak”
jest obiektem cholernie ciężkim do nagłośnienia i nie jeden technik się
tu sparzył. Tu inżynierem dźwięku był sam Colin Norfield, osoba, która
współpracowała także przy nagłaśnianiu koncertów grupy Pink Floyd. Pod
względem dynamiki, czystości i selektywności dźwięku naprawdę nie ma
czego zarzucić. Jeden z najlepiej nagłośnionych koncertów na jakich
ostatnio byłem. Jeżeli chodzi o przestrzenność, to przyznam szczerze, że
od poprzedniego koncertu TAPFS na którym byłem we Wrocławiu
diametralnie nic się nie zmieniło. Oczywiście efekty dookólne dźwięku i
stworzona na tym koncercie jego przestrzeń były rewelacyjne i na bardzo
wysokim poziomie (odgłos muchy przelatującej po całej sali czy też
odgłos lecącego śmigłowca ), ale nic co byłoby w stanie powalić na
kolana tak jak to zapowiadano przed występami. Natomiast to co było
najgorsze to fakt, że tak naprawdę to jakość słyszenia zależała od
punktu tyłka posadzenia. Ja stałem z tyłu Areny, i wszystko było ok,
natomiast ludzie, którzy usadzili się pod sceną narzekali na odbicia
dźwięków od tylnych ścian które bardzo psuły odsłuch. No cóż. Czasem nie
warto pąkować się pod samą scenę. Co do samej sceny, to poza
przecudowną oprawą świetlną, zespół zafundował nam również pokaz
potężnych dmuchanych maskot w postaci wielkiej lalki nauczyciela czy też
ogromnego kangura podskakującego w rytm muzyki. Niesamowite wrażenie
zrobiła też srebrna kula, która w pewnym momencie uniosła się ponad
sceną i oświetlona światłem laserów stworzyła niesamowite świetlne
widowisko.
Całość trwała trzy godziny. I był to wspaniale spędzony czas. Rzadko
komu udaje się zapełnić Arene co do ostatniego miejsca a Australijczykom
się to udało. Zasłużenie odebrali owacje na stojąco. Są
perfekcjonistami. I co najważniejsze, nie odgrywają bezdusznych coverów
ale często dokładają coś od siebie w aranżach a to dodaje klasykom
pewnej świeżości. Szkoda, że po trzecim utworze kazano mi odnieść aparat
do depozytu. Wiadomym jest, że to co najlepsze do pokazania zespół
zostawia na koniec i niestety nie było mi dane tego uwiecznić. Tym
bardziej denerwuje to, że pod sceną i na widowni co po chwile błyskały
flesze aparatów i jakoś nikt nie zwracał na to uwagi. A niejeden z
nowych „idiotkamerek” ma w tej chwili lepsze parametry niż moja
lustrzanka. Ale cóż. Zasady akredytacji są nie do przeskoczenia. To co
udało mi się uwiecznić na fotkach poniżej.