Należy skrobnąć kilka słów, bo i ja zaznałem występu molocha, który
przetoczył się w zeszłym tygodniu przez cały kraj niczym protesty
przeciw ustawie ACTA. Wrocławski koncert The Australian Pink Floyd Show
odbyć mógł się tylko w jednym miejscu – kosmodromie Hali Stulecia. Arena
jest wielka, ma bardzo dobrą akustykę, więc chciałbym wierzyć, że
stanie się za kilka lat równie oczywistym punktem na muzycznej mapie jak
chociażby Spodek. Na jej potencjał przemawia także urocza lokalizacja.
Bo kto nie chciałby iść na koncert zazielenionymi dróżkami, czuć się jak
na prowincji, będąc wciąż bardzo blisko szeroko pojętego centrum? Co
mówisz? Że po koncercie nie można nawet marzyć o powrocie do domu
komunikacją miejską? Phi, popatrz na te wszystkie drzewa! Patrz jak
pięknie! Powrotny spacerek w środku nocy będzie dla Ciebie
najprawdziwszą przyjemnością! O ile, rzecz jasna, nie trafisz na
zboczeńca / złodzieja / uciekającego z zoo goryla. Dla pewności zostaw
gotówkę w domu.
Ale Pink Floyd! Bo dzisiaj, dzięki „uprzejmości” Australijczyków, można
powiedzieć: „Stary, widziałem „High Hopes” (lub: inny utwór Różowych,
który zawsze Ci się marzy po nocach) na żywo”, i to bez wstydu, że w
„kangurzej wersji”. APFS to marka sama w sobie. Panowie wiedzą, że
jeżeli ktoś próbuje odtworzyć atmosferę TAMTYCH koncertów, nie może
skąpić pieniążków na efekty wizualne. Dlatego tysiące ludzi obecnych 19
stycznia w Hali Stulecia ujrzeli nie tylko bogaty zestaw wizualizacji,
światełek, mrygadełek i laserów (te ostatnie zasługują na szczególną
wzmiankę. „Laserowe struny” w „Wish You Were Here”, idealnie zgrane z
prawdziwą gitarą nie mogły zostawić kogokolwiek obojętnym), ale i
gigantycznego nauczyciela, który pociesznie „bansował” przy „Another
Brick in the Wall” lub złowieszczą świnię, łypającą na publikę
czerwonymi ślepiami podczas „Run Like Hell”. Skaczącego kangura wolałbym
jednak zapomnieć. Wizualnie jest to „show” w słownikowej definicji tego
słowa i dobrze wiem, że ludzi przyciąga ono w równym stopniu co muzyka.
A skoro padło już tak zobowiązujące słowo, rzućmy okiem na setlistę. A
przynajmniej na tę mniej oczywistą jej część. Nie muszę chyba wspominać,
że było „Shine On”, „Time”, „In the Flesh, „Comfortable Numb” – tych
tytułów każdy spodziewał się jak reklam na Polsacie – obowiązek. Ale
Australijczycy zadbali o kilka zaskoczeń. „Set the Controls for the
Heart of the Sun” z drugiego albumu Legendy zostało tak odświeżone, że
nawet Roger Waters by im pozazdrościł. „Astronomy Domine”, „The Fletcher
Memorial Home”, „Sorrow”, „Take It Back”, a nawet pocieszne „Świnki” z
„Animals” – wszystkie te momenty mogły bardzo pozytywnie zaskoczyć. Do
końca wieczoru tliłem w sercu wątłą nadzieję na „Echoes”, ale musiała w
końcu zgasnąć. Nie oszczędzano także na obsadzie, więc solo na
saksofonie w „Szalonym Diamencie” odegrał wesoły pan z brzuszkiem, a
gibające się z tyłu panie przejęły mikrofon i zdominowały Halę Stulecia
rozłożoną na trzy głosy partią Clare Torry z „Great Gig in the Sky”.
Błędy, potknięcia? Niemożliwe, wydaje mi się, że oni mają już tak
wszczepione w krew te wszystkie kawałki, iż nawet obudzeni w środku nocy
zagraliby je na kaloryferze.
Jest pewien szkopuł w „występach” The Australian Pink Floyd Show, taki z
rodzaju wielce irytujących, nie dających spokoju. I na pewno wiesz już,
drogi Czytelniku, do czego dążę. Mianowicie nie potrafię się na to
nabrać, łyknąć posłusznie haczyk. Blizna „muzyki z lumpeksu” jest zbyt
widoczna, nawet jeżeli chłopaki starają się ze wszystkich sił oddać TĘ
atmosferę – to niemożliwe. Jestem młodym człowiekiem, nie mam już szans
zobaczyć Floydów na żywo (chociaż, w świetle ostatnich wypowiedzi
Watersa…) i godzę się z tym. Zostają tylko nagrania. Występ SUBSTYTUTU,
choć jak najbardziej pozytywny i dostarczający przyjemnych wrażeń
wizualnych, co najwyżej obudzi we mnie głód na odkurzenie dyskografii
Różowych, nie nasyci. I patrząc na gotówkę, którą należy na
Australijczyków wysupłać, stanąłbym gdzieś pomiędzy „polecam” a
„odradzam”. Dlaczego pomiędzy?
Bo łezki przy „High Hopes” nie mogę się wyprzeć.
Adam Piechota