2012.01.19 – The Australian Pink Floyd Show – Wrocław

TAPFS12

Należy skrobnąć kilka słów, bo i ja zaznałem występu molocha, który przetoczył się w zeszłym tygodniu przez cały kraj niczym protesty przeciw ustawie ACTA. Wrocławski koncert The Australian Pink Floyd Show odbyć mógł się tylko w jednym miejscu – kosmodromie Hali Stulecia. Arena jest wielka, ma bardzo dobrą akustykę, więc chciałbym wierzyć, że stanie się za kilka lat równie oczywistym punktem na muzycznej mapie jak chociażby Spodek. Na jej potencjał przemawia także urocza lokalizacja. Bo kto nie chciałby iść na koncert zazielenionymi dróżkami, czuć się jak na prowincji, będąc wciąż bardzo blisko szeroko pojętego centrum? Co mówisz? Że po koncercie nie można nawet marzyć o powrocie do domu komunikacją miejską? Phi, popatrz na te wszystkie drzewa! Patrz jak pięknie! Powrotny spacerek w środku nocy będzie dla Ciebie najprawdziwszą przyjemnością! O ile, rzecz jasna, nie trafisz na zboczeńca / złodzieja / uciekającego z zoo goryla. Dla pewności zostaw gotówkę w domu.

Ale Pink Floyd! Bo dzisiaj, dzięki „uprzejmości” Australijczyków, można powiedzieć: „Stary, widziałem „High Hopes” (lub: inny utwór Różowych, który zawsze Ci się marzy po nocach) na żywo”, i to bez wstydu, że w „kangurzej wersji”. APFS to marka sama w sobie. Panowie wiedzą, że jeżeli ktoś próbuje odtworzyć atmosferę TAMTYCH koncertów, nie może skąpić pieniążków na efekty wizualne. Dlatego tysiące ludzi obecnych 19 stycznia w Hali Stulecia ujrzeli nie tylko bogaty zestaw wizualizacji, światełek, mrygadełek i laserów (te ostatnie zasługują na szczególną wzmiankę. „Laserowe struny” w „Wish You Were Here”, idealnie zgrane z prawdziwą gitarą nie mogły zostawić kogokolwiek obojętnym), ale i gigantycznego nauczyciela, który pociesznie „bansował” przy „Another Brick in the Wall” lub złowieszczą świnię, łypającą na publikę czerwonymi ślepiami podczas „Run Like Hell”. Skaczącego kangura wolałbym jednak zapomnieć. Wizualnie jest to „show” w słownikowej definicji tego słowa i dobrze wiem, że ludzi przyciąga ono w równym stopniu co muzyka.

A skoro padło już tak zobowiązujące słowo, rzućmy okiem na setlistę. A przynajmniej na tę mniej oczywistą jej część. Nie muszę chyba wspominać, że było „Shine On”, „Time”, „In the Flesh, „Comfortable Numb” – tych tytułów każdy spodziewał się jak reklam na Polsacie – obowiązek. Ale Australijczycy zadbali o kilka zaskoczeń. „Set the Controls for the Heart of the Sun” z drugiego albumu Legendy zostało tak odświeżone, że nawet Roger Waters by im pozazdrościł. „Astronomy Domine”, „The Fletcher Memorial Home”, „Sorrow”, „Take It Back”, a nawet pocieszne „Świnki” z „Animals” – wszystkie te momenty mogły bardzo pozytywnie zaskoczyć. Do końca wieczoru tliłem w sercu wątłą nadzieję na „Echoes”, ale musiała w końcu zgasnąć. Nie oszczędzano także na obsadzie, więc solo na saksofonie w „Szalonym Diamencie” odegrał wesoły pan z brzuszkiem, a gibające się z tyłu panie przejęły mikrofon i zdominowały Halę Stulecia rozłożoną na trzy głosy partią Clare Torry z „Great Gig in the Sky”. Błędy, potknięcia? Niemożliwe, wydaje mi się, że oni mają już tak wszczepione w krew te wszystkie kawałki, iż nawet obudzeni w środku nocy zagraliby je na kaloryferze.

Jest pewien szkopuł w „występach” The Australian Pink Floyd Show, taki z rodzaju wielce irytujących, nie dających spokoju. I na pewno wiesz już, drogi Czytelniku, do czego dążę. Mianowicie nie potrafię się na to nabrać, łyknąć posłusznie haczyk. Blizna „muzyki z lumpeksu” jest zbyt widoczna, nawet jeżeli chłopaki starają się ze wszystkich sił oddać TĘ atmosferę – to niemożliwe. Jestem młodym człowiekiem, nie mam już szans zobaczyć Floydów na żywo (chociaż, w świetle ostatnich wypowiedzi Watersa…) i godzę się z tym. Zostają tylko nagrania. Występ SUBSTYTUTU, choć jak najbardziej pozytywny i dostarczający przyjemnych wrażeń wizualnych, co najwyżej obudzi we mnie głód na odkurzenie dyskografii Różowych, nie nasyci. I patrząc na gotówkę, którą należy na Australijczyków wysupłać, stanąłbym gdzieś pomiędzy „polecam” a „odradzam”. Dlaczego pomiędzy?
Bo łezki przy „High Hopes” nie mogę się wyprzeć.

Adam Piechota

Dodaj komentarz