13 listopada 2011 w katowickim Spodku wystąpił Jean Michel Jarre.
Artysta zdecydował się powrócić do konceptu „wszystko-w-jednym-show”,
łącząc ostatnie osiągnięcia w dziedzinie technologii dźwięku,
oświetlenia oraz efektów specjalnych w jedną niezapomnianą całość. Jean
Michel Jarre to obecnie jedna z najbardziej znamienitych postaci
współczesnej kultury, artysta, który jest pionierem muzyki
elektronicznej i zarazem jej największym popularyzatorem. Pierwszym
albumem, który przyniósł kompozytorowi oszałamiający sukces, był
„Oxygene” z 1976 r., płyta ta znalazła ponad 18 mln nabywców. Takie
albumy jak „Oxygene”, „Equinoxe”, „Magnetic Fileds”, „Zoolook”,
„Rendez-Vous” czy “Waiting For Cousteau” okazały się ogromnym sukcesem i
sprzedano ponad 80 milionów tych płyt na całym świecie.
Nigdy nie miałem okazji zobaczyć Jarre’a na żywo więc mimo że to nie
moja bajka powiedziałem sobie czemu nie. Po wejściu do spodka zderzyłem
się z bardzo wysublimowaną publicznością która po moich ostatnich
koncertach wydała mi się przesadnie grzeczna.
Pary lub grupki osób kulturalnie zasiadły na swoich miejscach, nikt się
nie przepychał nikt też nie stał na schodach czy tarasie spodka. Ochrona
tego wieczoru nie miała kompletnie nic do roboty. „O rany” – pomyślałem
– „ale nuda”.
Około godziny 20:17 zgasły światła a pomiędzy sektorami publiczności
zaczęła się przeciskać postać na którą padała wiązka skumulowanego
białego światła. po chwili okazało się że to nie kto inny jak sam wielki
Jean Michel, który ochoczo podskakując biegł w kierunku sceny by
rozpocząć dwugodzinny show. Artysta rozpoczął od klasyki mam tu na myśli
starsze utwory takie jak Oxygene, Equinoxe, Pamiątka z Chin by chwilę
później zaprezentować swoje nowe kompozycje.
Jarre z tym co robił na scenie skojarzył mi się raczej z Davidem Copperfieldem niż z poważnym wiekowym wirtuozem.
Muzyk grał na przedziwnych urządzeniach które zupełnie nie przypominały
tradycyjnych syntezatorów. W tych momentach zacząłem się zastanawiać
czy aby na pewno on gra sam czy robią to za niego maszyny. Niestety w
połowie występu zacząłem się nudzić i myśleć czy dobrze zrobiłem idąc na
ten koncert.
Muzyk niczym mnie nie zaskoczył. Ciekawa była jedynie część kiedy grał
na laserowej harfie czy innych niezidentyfikowanych instrumentach.
Pod koniec były momenty kiedy siedząca na płycie publiczność zaczęła
przez chwilę podrygiwać i skakać w rytm muzyki ale nie trwało to długo. Z
żalem wspominałem krakowski koncert niemieckiej formacji Kraftwerk
gdzie oprócz fantastycznego doboru utworów czystość i jakość dźwięku
wbijała mnie w ziemię.
Podsumowując: Jarre to dinozaur, który nie tylko poprzestał na swoich
bez wątpienia wielkich dokonaniach, ale mam wrażenie że nie może
pogodzić się ze swoim przemijaniem.
Wracając w tłumie ludzi spotkałem znajomych którzy mieli dokładnie te
same odczucia jak ja a wręcz już po trzecim utworze chcieli wyjść na
papierosa.
Nasuwa się myśl smutna czy tak mają się czuć ludzie po koncercie którzy
wydali wcale niemałe pieniądze na bilet by odfrunąć w kosmos katowickim
Spodkiem z kapitanem Jarrem na pokładzie.