Jest piękne popołudnie we Wrocławiu, godzina za dwadzieścia piętnasta, a
w naszym studenckim mieszkanku śmiertelna cisza. Powieki opadają, palce
nad klawiaturą krążą niepewne koła, kark zdaje się być jakby uboższy o
jakieś kostki, przeraźliwym bólem blokuje wszystkie ruchy głowy,
współcierpiący w innym pokoju śpi jak zabity. I nie, drogi Czytelniku,
to wcale nie opis największego kaca mojego życia. Doskonale pamiętam
wczorajszy dzień: setki minut w pociągu, miotanie się jak bezradna
myszka w labiryncie po ulicach naszej stolicy i epicki (nadużywane
słowo?) występ Trivium w Progresji. Pamiętam, oczywiście, bo jakże
zapomnieć o najbardziej czadowym wydarzeniu muzycznego roku 2011..?
Pan w kinie cofa taśmę. Obraz przez chwilę szarpie, śnieży, nagle
naskakuje i widzimy tłumik ludzi przed okrytym wszystkimi odmianami
sławy klubem w Warszawie. Wodospady długich włosów roztrzaskują się o
skórzane ramiona, gdzieniegdzie wychylają się wyprężone palce wskazujące
i małe – znak „nie jesteśmy tutaj przypadkiem i zatrząśniemy tą budą w
posadach”. Dopatrzyć się w tym tłumie moglibyście i mnie, zupełnie
nieświadomego wszystkich tych opisanych wcześniej, bolesnych skutków
wieczoru.
Pozytywna aura. Pozwalająca uwierzyć, iż czternaście godzin w pociągu
nie pójdzie na marne. W końcu ktoś (zupełnie nieepicko) otwiera drzwi do
Progresji, a cały tłum ślimaczym tempem, niczym w dantejskich
pieśniach, przekracza wrota do metalowej uczty. Brakuje wyłącznie
napisanego krwią „Porzućcie wszelką nadzieję, karki tych, którzy tu
wchodzą”.
Nie należę do zwolenników rodzimej rzeźni spod znaku Frontside, więc o
supporcie nie mogę za wiele napisać. Panowie swoje zadanie spełnili z
pewnością dobrze – rozruszali tłumy, nakręcili kilka młynków i nie
zwolnili tempa ani na chwilę przez całą godzinę występu. Ludzie mogli
się wyszumieć, my skosztować stołecznego piwa i skorzystać z toalety,
Frontside zaś porządnie wypocić. Wszyscy dostali coś dla siebie. Gdy
temperatura przekroczyła już wszelkie normy BHP, nasi rodacy zeszli ze
sceny i zostawili wielki tłum fanów w absolutnej niecierpliwości.
Check one – two, hey!
Amerykanie wyszli na scenę ze szwajcarską niemal punktualnością i, nie
ma co owijać w bawełnę, już na wejściu zmiażdżyli publikę nośnym „In
Waves”, tytułową kompozycją z najnowszego wydawnictwa (nasza recenzja).
Krążek nie zdominował występu (i dobrze!), pomiędzy starszymi
kompozycjami usłyszeliśmy jeszcze „Build to Fall”, „Black”, „Dusk
Dismantled” (kogoś jeszcze boli gardło na samo wspomnienie?) i lekko
progresywne „Caustic Are the Ties That Bind”. Chłopaków rozpierała
energia, co potęgowały z pewnością wszystkie reakcje fanów (nie bez
powodu Matt Heafy tak często wychwalał nas pod same niebiosa) – ściany
śmierci (komentowane przez lidera głośnym „Holy shit!”), „przybijanie
gwoździ rękoma”, skakanie, klaskanie w każdym spokojniejszym momencie…
Publiczność wyeksploatowała ten koncert do granic możliwości i przy
samym końcu osoby stojące nieco dalej mogły zobaczyć już nie kilkaset
spragnionych muzyki fanów, a dziki, pierwotny tłum. Wyzwalało to tak
ogromne pokłady mocy, że nie potrafię sobie wyobrazić, aby ktokolwiek
stał przez cały koncert w pozycji słupa.
Nagrodzeni zostali wszyscy starzy wyjadacze Trivium, zwłaszcza ci śpiący
z „Acendancy” pod poduszką. „Pull Harder on the Strings of Your
Martyr”, „Dying In Your Arms”, „Departure”, „Drowned and Torn Asunder”,
„The Deceived”, „A Gunshot to the Head of Trepidation”, „Like Light to
the Flies” – jeżeli te tytuły nie są Ci obce, powinieneś wiedzieć, jakie
szaleństwo miało miejsce podczas tych kawałków. Fani kontrowersyjnego
„The Crusade” dostali pyszny duet „Ignition” i „Detonation”, a
zwolennicy „szogunowskich” klimatów, z niżej podpisanym na czele,
doczekali się rewelacyjnych „Kirisute Gomen”, „Throes of Perdition” i
„Down From the Sky”. Nawet do „Ember to Inferno” z debiutanckiego albumu
można było w ładnym refrenie wraz z Heafym zawyć. Intensywnie? Mało
powiedziane!
Nie wszystko wyszło jednak idealnie. Nagłośnienie w Progresji znów mogło
dać się wyczulonym na dźwiękowe problemy we znaki i lekko zniesmaczyć
swoim „informacyjnym szumem”. Wiedziałem też, że Matt miał tego dnia
problemy z gardłem, co ujawniło się – niestety – w drugiej połowie
koncertu. Na szczęście cały czas wspomagali go koledzy (Corey w partiach
growlowanych, Paolo – śpiewanych) i osoby, który skupione były
wyłącznie na szeroko pojętej zabawie dziwią się pewnie teraz moim słowom
i wykrzywiają usta w niedowierzaniu.
Ostateczny wniosek nasuwa się sam – każdy fan mocnego, przebojowego i
stricte amerykańskiego grania powinien na tym koncercie być. Jeżeli z
jakiegokolwiek powodu nie mógł swojego obowiązku spełnić, musi nadrobić
to za dwa, może trzy lata, gdy Trivium wróci do nas z kolejnym albumem.
Ciekawe tylko, który klub w Warszawie zmieści (i wytrzyma przez dwie
godziny!) wtedy tych wszystkich żądnych wrażeń szaleńców. Dla mnie było
to przemiłe doświadczenie.
Adam Piechota