2011.11.11 – Trivium, Frontside – Warszawa

Jest piękne popołudnie we Wrocławiu, godzina za dwadzieścia piętnasta, a w naszym studenckim mieszkanku śmiertelna cisza. Powieki opadają, palce nad klawiaturą krążą niepewne koła, kark zdaje się być jakby uboższy o jakieś kostki, przeraźliwym bólem blokuje wszystkie ruchy głowy, współcierpiący w innym pokoju śpi jak zabity. I nie, drogi Czytelniku, to wcale nie opis największego kaca mojego życia. Doskonale pamiętam wczorajszy dzień: setki minut w pociągu, miotanie się jak bezradna myszka w labiryncie po ulicach naszej stolicy i epicki (nadużywane słowo?) występ Trivium w Progresji. Pamiętam, oczywiście, bo jakże zapomnieć o najbardziej czadowym wydarzeniu muzycznego roku 2011..?

Pan w kinie cofa taśmę. Obraz przez chwilę szarpie, śnieży, nagle naskakuje i widzimy tłumik ludzi przed okrytym wszystkimi odmianami sławy klubem w Warszawie. Wodospady długich włosów roztrzaskują się o skórzane ramiona, gdzieniegdzie wychylają się wyprężone palce wskazujące i małe – znak „nie jesteśmy tutaj przypadkiem i zatrząśniemy tą budą w posadach”. Dopatrzyć się w tym tłumie moglibyście i mnie, zupełnie nieświadomego wszystkich tych opisanych wcześniej, bolesnych skutków wieczoru.
Pozytywna aura. Pozwalająca uwierzyć, iż czternaście godzin w pociągu nie pójdzie na marne. W końcu ktoś (zupełnie nieepicko) otwiera drzwi do Progresji, a cały tłum ślimaczym tempem, niczym w dantejskich pieśniach, przekracza wrota do metalowej uczty. Brakuje wyłącznie napisanego krwią „Porzućcie wszelką nadzieję, karki tych, którzy tu wchodzą”.

Nie należę do zwolenników rodzimej rzeźni spod znaku Frontside, więc o supporcie nie mogę za wiele napisać. Panowie swoje zadanie spełnili z pewnością dobrze – rozruszali tłumy, nakręcili kilka młynków i nie zwolnili tempa ani na chwilę przez całą godzinę występu. Ludzie mogli się wyszumieć, my skosztować stołecznego piwa i skorzystać z toalety, Frontside zaś porządnie wypocić. Wszyscy dostali coś dla siebie. Gdy temperatura przekroczyła już wszelkie normy BHP, nasi rodacy zeszli ze sceny i zostawili wielki tłum fanów w absolutnej niecierpliwości.

Check one – two, hey!

Amerykanie wyszli na scenę ze szwajcarską niemal punktualnością i, nie ma co owijać w bawełnę, już na wejściu zmiażdżyli publikę nośnym „In Waves”, tytułową kompozycją z najnowszego wydawnictwa (nasza recenzja). Krążek nie zdominował występu (i dobrze!), pomiędzy starszymi kompozycjami usłyszeliśmy jeszcze „Build to Fall”, „Black”, „Dusk Dismantled” (kogoś jeszcze boli gardło na samo wspomnienie?) i lekko progresywne „Caustic Are the Ties That Bind”. Chłopaków rozpierała energia, co potęgowały z pewnością wszystkie reakcje fanów (nie bez powodu Matt Heafy tak często wychwalał nas pod same niebiosa) – ściany śmierci (komentowane przez lidera głośnym „Holy shit!”), „przybijanie gwoździ rękoma”, skakanie, klaskanie w każdym spokojniejszym momencie… Publiczność wyeksploatowała ten koncert do granic możliwości i przy samym końcu osoby stojące nieco dalej mogły zobaczyć już nie kilkaset spragnionych muzyki fanów, a dziki, pierwotny tłum. Wyzwalało to tak ogromne pokłady mocy, że nie potrafię sobie wyobrazić, aby ktokolwiek stał przez cały koncert w pozycji słupa.

Nagrodzeni zostali wszyscy starzy wyjadacze Trivium, zwłaszcza ci śpiący z „Acendancy” pod poduszką. „Pull Harder on the Strings of Your Martyr”, „Dying In Your Arms”, „Departure”, „Drowned and Torn Asunder”, „The Deceived”, „A Gunshot to the Head of Trepidation”, „Like Light to the Flies” – jeżeli te tytuły nie są Ci obce, powinieneś wiedzieć, jakie szaleństwo miało miejsce podczas tych kawałków. Fani kontrowersyjnego „The Crusade” dostali pyszny duet „Ignition” i „Detonation”, a zwolennicy „szogunowskich” klimatów, z niżej podpisanym na czele, doczekali się rewelacyjnych „Kirisute Gomen”, „Throes of Perdition” i „Down From the Sky”. Nawet do „Ember to Inferno” z debiutanckiego albumu można było w ładnym refrenie wraz z Heafym zawyć. Intensywnie? Mało powiedziane!

Nie wszystko wyszło jednak idealnie. Nagłośnienie w Progresji znów mogło dać się wyczulonym na dźwiękowe problemy we znaki i lekko zniesmaczyć swoim „informacyjnym szumem”. Wiedziałem też, że Matt miał tego dnia problemy z gardłem, co ujawniło się – niestety – w drugiej połowie koncertu. Na szczęście cały czas wspomagali go koledzy (Corey w partiach growlowanych, Paolo – śpiewanych) i osoby, który skupione były wyłącznie na szeroko pojętej zabawie dziwią się pewnie teraz moim słowom i wykrzywiają usta w niedowierzaniu.

Ostateczny wniosek nasuwa się sam – każdy fan mocnego, przebojowego i stricte amerykańskiego grania powinien na tym koncercie być. Jeżeli z jakiegokolwiek powodu nie mógł swojego obowiązku spełnić, musi nadrobić to za dwa, może trzy lata, gdy Trivium wróci do nas z kolejnym albumem. Ciekawe tylko, który klub w Warszawie zmieści (i wytrzyma przez dwie godziny!) wtedy tych wszystkich żądnych wrażeń szaleńców. Dla mnie było to przemiłe doświadczenie.


Adam Piechota

Dodaj komentarz