2011.11.10 – Arena, Believe, Osada Vida – Katowice

…co za wieczór, co za noc…

Jestem w trudnej sytuacji, bo… na naszym serwisie są już dwie relacje z trasy grupy Arena po Polsce i co tu napisać, żeby ktoś chciał i tą przeczytać?? Profilaktycznie nie zaglądałem do dwóch poprzednich (tak że niczym się nie sugerowałem) a tą rozpocznę od pewnych wspominek 🙂

Gdy 22.09.2005 roku wybrzmiały ostatnie dźwięki „Crying for Help VII” do głowy by mi nie przyszło, że na kolejny koncert moich faworytów sceny neoprogresywnej, grupy Arena, przyjdzie czekać aż sześć długich lat! Wieści na temat zespołu wyczekiwałem jak trawa dżdżu a muzycy zespołu niespiesznie tworzyli kolejny album.

Wieczór rozpocząłem się od pogaduszki z dwoma przedstawicielami grupy After… !! Tak, tak, chłopaki przejechali pół Polski w celu promocji swojego najnowszego albumu i miejmy nadzieję (czego ja i cała redakcja im życzymy) nowy album okaże się sukcesem na jaki zasługują (w kuluarach katowickiego teatru znajdowali się również kolejni świeżo upieczeni przedstawiciele stajni MMP, grupa Andareda).

Teatralny dzwonek szybko jednak wyciszył korytarze a spragnieni dźwięków fani udali się na salę gdzie do występu przygotowywała się Osada Vida. Zanim jednak do tego doszło na scenie pojawił się nie kto inny jak Artur Chachlowski (MLWZ) i w sposób godny mistrzów konferansjerki i z charakterystyczną dla siebie elokwencją zapowiedział zespół. Co ja mogę Wam napisać o Osadzie? Widziałem już milion ich koncertów (a to rapem 1/10 tego co zagrali w swej karierze 😉 i jak zawsze tak i teraz nie zawiedli. Co prawda na drugim balkonie nieco słabo było wszystko słychać (nie mam tu na myśli, że było cicho, raczej o proporcje pomiędzy instrumentami a wokalem Łukasza Lisiaka) ale z każdą minutą sytuacja ta się poprawiała. „Osadovcy” to prawdziwi sceniczni wyjadacze i choć z początku była odczuwalna lekka trema to z każą chwilą stawali się coraz bardziej swobodni. Nie zabrakło stałego repertuaru zespołu z niesamowitym „Bone” na czele, nie zabrakło też i utworów z najnowszej jak i pierwszej płyty grupy. Pojawiła się również kompozycja zapowiadająca kolejny krążek, a mianowice „Hard-boiled Wonderland”. Warto zanotować obecność wśród zgromadzonej publiczności wiernego fana, który reagował niezwykle żywiołowo na wszystkie zapowiedzi i utwory:-)

Drudzy w kolejności na deskach teatralnej sceny pojawili się muzycy Believe. Mirek Gil i ekipa to już uznana marka. Pełen profesjonalizm i luz! Zespół skoncentrował się na ostatnim studyjnym albumie „World is Round” i jeżeli mnie pamięć nie myli, aż siedem z zaprezentowanych utworów pochodziło właśnie z tej płyty. Z mojego punktu widzenia warszawska formacja z DVD będzie zadowolona a Karol Wróblewski niczym młody Peter Gabriel nie tylko śpiewał ale i odgrywał swą rolę wczuwając się w kolejne utwory. Pamiętam początki Karola za mikrofonem. Ot taki cichutki chłopczyk z grzywką spuszczoną na oczy. A teraz?? To już KAROL (duże litery celowe) charyzmatyczny wokalista, który na scenie radzi sobie jak ryba w wodzie! Opus Magnum czyli „Silence” z „This Bread is Mine” zakończyło ten udany występ i powiem Wam, że nie wiem co miał na myśli mój redakcyjny kolega, który przed kilkoma laty właśnie ten utwór wskazał jako jeden ze słabszych na tej płycie – toż to utwór cudo!! Żałuję tylko, ze po koncercie nigdzie w kuluarach nie udało mi się „namierzyć” Pani i Panów z zespołu… szkoda, może innym razem uda się porozmawiać:)

W końcu przyszła pora na wisienkę na tym muzycznym torcie grupę Arena! Z przecieków wiedziałem, że na wcześniejszych koncertach zespół nie zawiódł a wrecz wypadał dobrze (w przeciwieństwie do fanów, którzy mogli liczniej stawiać się w poszczególnych miastach), ale pytanie jak poradzi sobie w nowym dla siebie repertuarze wokalista Paul Manzi było aktualne (choć i w tym przypadku czułem, że da radę bo już koncert z Oliver Wakeman Band, z którym pojawił się w tym miejscu jakiś czas temu wypadł więcej niż dobrze).

Arena zaczęła od dźwięków z nowej płyty i od razu powiem wam, że Paul to niesamowity wokalista, co i z wysokim „c” sobie poradzi a i nisko zaśpiewać potrafi. W sumie w set liście katowickiego koncertu znalazło się siedem utworów z „The Seventh Degree of Separation” i wymieszane z utworami z innych epok w dziejach zespołu wypadły nadzwyczaj dobrze. Ja nie odniosłem wrażenia, jakie towarzyszy mi często na koncertach, że publika czeka jedynie na te stare utwory (zgodnie z dewizą jednego z uczestników „Rejsu” „Proszę pana, ja jestem umysł ścisły. Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałam. Po prostu. No… To… Poprzez… No reminiscencję. No jakże może podobać mi się piosenka, którą pierwszy raz słyszę.”). Nie zabrakło oczywiście i utworów, które miały porwać publiczność dzięki „reminiscencji” ;-). Były (no i jak tu nie nadużywać słowa genialne) „Crack in the Ice”, „Don’t Forget to Breathe”, Serenity” i „The Visitor” z płyty pod tym samym tytułem, pojawiło się moje ukochane „Valley of the Kings” z debiutanckiego „Songs From the Lions Cage” (…i nie pytajcie co zanotowałem sobie przy okazji tego utworu bo to niecenzuralne, acz bardzo pozytywne stwierdzenie – to wiedzą tylko ściśle wtajemniczone osoby ;-). Występu Areny słuchało ale i oglądało się rewelacyjnie! Nie zabrakło cylindra i okularów, Paul Manzi pełen rockowo/metalowej ekspresji poruszał się po scenie (raz niemal tratując jedną z kamer – choć zachodzę w głowę kto lub co atakowało :-), Clive Nolan poruszał się z niezwykłą swobodą za swym instrumentarium i był jak zwykle pełen energii (rasowy hadbanging czy wszelakie podskoki) pomimo ładnych kilku kilogramów więcej w stosunku do pamiętnego koncertu z 2005 roku, kiedy można było o nim powiedzieć „chudzinka”, John Jowitt w marynareczce przemierzał sobie scenę z miejsca na miejsca, jego imiennik z gitarą czarował solówkami a Mick Pointer… no cóż był ukryty za swym zestawem perkusyjnym.

Na koniec występu tradycyjnie pojawiła się elektryczna wersja „Crying for Help VII”. Przy tym utworze nie można usiedzieć i niemal cały czas jego trwania był zabawą z publicznością a ponieważ fanom wciąż było mało to zespół powrócił i zagrał „ Ascension” (znów w moich notatkach znalazło się dobitne określenie, którego nie będę tu przytaczał, a które opisywało jak niesamowite wrażenie każdorazowo na mnie robi t akompozycja). Niestety to był ostatni element spektaklu i muzycy nieodwołalnie zeszli ze sceny.

Będzie co wspominać (oby nie przez kolejne sześć lat), rozmowom w kuluarach i zdjęciom nie było końca, ale niestety czas biegł nieubłaganie i wieczór z grupą Arena musiał się zakończyć. Dodam tylko (to może zainteresować statystyków), że w porównaniu z koncertem z roku 2005 zespół zagrał jeden utwór więcej (no, chyba, że mam złe źródło informacji:-)

OSADA VIDA:
1. Remember Your Name (intro)
2. Hard-boiled Wonderland
3. Uninvited Dreams
4. Brain
5. Muscle
6. Bone
7. Is That Devil From Spain Too?
8. Everyday LTD.
9. Neverending Dream
10. Childmare

BELIEVE
1. No Time Inside
2. World is Round
3. This Bread Is Mine
4. And All The Roads
5. What They Want
6. Lay Down Forever
7. AA
8. Guru
9. New Hands
10. Cut Me Paste Me
11. Poor King of Sun
12. Silence

ARENA
1. The Great Escape
2. Crack in the Ice
3. Don’t Forget to Breathe
4. City of Lanterns
5. Riding the Tide
6. What If?
7. One Last AuRevoir
8. Burning Down
9. Serenity
10. Valley of the Kings
11. The Eyes of Lara Moon
12. Ghost in the Firewall
13. Rapture
14. The Ghost Walks
15. Bedlam Fayre
16. The Tinder Box
17. The Visitor
18. Salomon
19. Crying for Help VII
20. Ascension

Tekst: Piotr Michalski
Zdjęcia: Natalia Kubacka

Dodaj komentarz