WARTO BYŁO CZEKAĆ!
Jadąc na koncert legendarnej brytyjskiej grupy ARENA w warszawskiej
Progresji przypomniał mi się koszykarski Dream Team, z Michaelem
Jordanem, Magic Johnsonem czy Larry Birdem. Przecież miałem za chwilę
zobaczyć założyciela Marillion – Nicka Pointera, człowieka instytucję
Cliva Nolana (podpora Shadowland, Pendragon, Caamory i kilku innych
projektów), zakręconego basistę Johna Jowitta znanego m.in. z IQ i Jadis
czy wirtuoza gitary (m.in. z The Urbane, KINO, It Bites, John Wetton
Group) – Johna Mitchella. Na dokładkę miał zadebiutować nowy wokalista,
znany wcześniej z The Oliver Wakeman Group – Paul Manzi. Zanim sławy
progrockowego grania wyszły na scenę, jako support wystąpił polski
Believe. Grupa Mirka Gila jak zwykle zagrała kawał przyzwoitej, rockowej
muzy, okraszonej niesamowitymi partiami skrzypiec sympatycznej Satomi –
naturalizowanej Polki rodem z Kraju Kwitnącej Wiśni. Jednak ponad setka
fanów przyszła tego dnia nie na naszych muzyków tylko na niewidzianą i
nie słyszaną od ponad 6 lat ARENĘ. Wszyscy zadawali sobie pytanie: w
jakiej formie po tylu latach jest zespół i przede wszystkim jak spisze
się młody, mało znany wokalista, który zastąpił takich charyzmatycznych
frontmenów jak John Carson, Paul Wrightson czy Rob Sowden. Grupa zaczęła
występ nieznanym kawałkiem pt. The Great Escape – otwierającym
najnowszą płytę, którą można było nabyć w kuluarach klubu razem z
większością płyt zespołu. Później zrobiło się bardziej swojsko, bo
usłyszeliśmy dwa utwory z jednej z najlepszych płyt Brytyjczyków pt. The
Visitor (utwory Crack In The Ice i Breathe). Następnie publiczność
zakołysała się w rytm świetnie znanych kawałków z najlepszej zdaniem
wielu płyty pt. Contagion (utwory City of Lanterns i Riding the Tide).
Paul Manzi, trochę mało przekonywujący w pierwszych utworach,
zapowiedział set z najnowszego dzieła Nolana i spółki składający się z
trzech piosenek. Widać (i przede wszystkim słychać) było, że znacznie
lepiej czuje się w nowym repertuarze, przy tworzeniu którego brał już
udział. Mnie najbardziej podobał się trzeci utwór tego setu pt. Burnig
Down, ze znakomitym solem Mitchella i fajną świetlną inscenizacją. Mogę
śmiało powiedzieć, że dopiero od tego utworu tak naprawdę zaczął się
koncert. Wyraźnie ożywił się charyzmatyczny, łysy jak kolano Jowitt,
Mitchell przebudził się na dobre w cudownym solo w Serenity – z mojego
ukochanego albumu The Visitor. Tak magicznego, gitarowego grania na żywo
chyba jeszcze nigdy nie słyszałem! Aż żal mi się zrobiło, że
Paganniniego gitary słucha tego wieczoru tylko setka ludzi…
Kolejny utwór wzbudził aplauz publiki – Valley of The Kings to przecież
piosenka z debiutanckiego krążka grupy. Zresztą sam Nolan podkreślił, że
od tego kawałka zaczęła się jego przygoda z Mickiem Pointerem i
zespołem.
Następna piosenka była popisem wokalnym Paula Manzi – Crying For Help w
jego wykonaniu zabrzmiała równie dobrze (a moze i lepiej?) jak na
debiutanckim albumie w wykonaniu Johna Carsona… W następnym utworze
Paul wziął do ręki akustyczną gitarę i niesamowitym głosem wyśpiewał
jeden z moich ulubionych kawałków Areny – The Eyes of Lara Moon. Ciarki
przechodziły mi po plecach… Jeśli ktoś wątpił czy Manzi nadaje się do
tego towarzystwa to chyba teraz rozwiał wszelkie wątpliwości!
Po brawurowo wykonanym Ghost In the Firewell (jedyny utwór zagrany z
płyty Immortal?) przyszedł czas na kolejne kawałki z najnowszej płyty.
Oba mnie nie bardzo przekonały, a i brawka publiczności były raczej
skromne. Na koniec grupa zagrała jeden z ulubionych utworów Cliva Nolana
– Bedlam Fayre – kawałek otwierający kontrowersyjną (jednym się bardzo
podoba, drudzy ją strasznie krytykują) płytę Pepper’s Ghost. Jeszcze na
bis zespół wykonał melodyjny kawałek z ostatniej płyty pt. The Tinder
Box, by zakończyć całe show niesamowitą wersją tytułowego utworu z
mojej ulubionej płyty (obok Contagion) – The Visitor. Publiczność
rozszalała się na dobre, a Paul Manzi wciągnął do wokalnej zabawy
większą część sali.
Jeszcze tylko John Mitchell zaserwował na dobranoc cudowną solówkę i
ARENA pokłoniła się nisko po czym szybciutko zniknęła za kulisami. Po
koncercie każdy mógł pogadać z członkami zespołu, wziąć autograf i
zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie. Najbardziej zadowoloną minę miał nowy
wokalista, który podkreślał że wciąż ma tremę choć to już piąty występ
na europejskiej trasie zespołu, ale w Warszawie śpiewało mu się
znakomicie i rozkręcał się z utworu na utwór. W kuluarach wyczuwał się
pewien niedosyt z powodu nowych kawałków zespołu, ocenianych jako trochę
przekombinowane i zakręcone. Z drugiej strony stojący obok mnie Piotr i
Tatiana, którzy Arenę słyszeli po raz pierwszy, zachwycali się kunsztem
technicznym członków zespołu, szczególnie magiczną grą Mitchella oraz
dużą melodyjnością wielu piosenek.
Jadąc do domu przypomniało mi się stare hiszpańskie powiedzenie –
„Największym nieszczęściem jest być ślepcem w Granadzie” (miasto to
słynie z niesamowitego pałacu i ogrodów Alhambry – jednego z 7 cudów
świata). Parafrazując Hiszpanów pomyślałem, że prawdziwym nieszczęściem
byłoby być głuchym na koncercie Areny! Mam nadzieję, że na kolejne
koncerty i płytę nie będziemy czekali następnych sześciu lat!
Andrzej „Gandalf” Baczyński