2011.11.08 – Arena, Believe – Warszawa

2011 arena - warszawa

WARTO BYŁO CZEKAĆ!
Jadąc na koncert legendarnej brytyjskiej grupy ARENA w warszawskiej Progresji przypomniał mi się koszykarski Dream Team, z Michaelem Jordanem, Magic Johnsonem czy Larry Birdem. Przecież miałem za chwilę zobaczyć założyciela Marillion – Nicka Pointera, człowieka instytucję Cliva Nolana (podpora Shadowland, Pendragon, Caamory i kilku innych projektów), zakręconego basistę Johna Jowitta znanego m.in. z IQ i Jadis czy wirtuoza gitary (m.in. z The Urbane, KINO, It Bites, John Wetton Group) – Johna Mitchella. Na dokładkę miał zadebiutować nowy wokalista, znany wcześniej z The Oliver Wakeman Group – Paul Manzi. Zanim sławy progrockowego grania wyszły na scenę, jako support wystąpił polski Believe. Grupa Mirka Gila jak zwykle zagrała kawał przyzwoitej, rockowej muzy, okraszonej niesamowitymi partiami skrzypiec sympatycznej Satomi – naturalizowanej Polki rodem z Kraju Kwitnącej Wiśni. Jednak ponad setka fanów przyszła tego dnia nie na naszych muzyków tylko na niewidzianą i nie słyszaną od ponad 6 lat ARENĘ. Wszyscy zadawali sobie pytanie: w jakiej formie po tylu latach jest zespół i przede wszystkim jak spisze się młody, mało znany wokalista, który zastąpił takich charyzmatycznych frontmenów jak John Carson, Paul Wrightson czy Rob Sowden. Grupa zaczęła występ nieznanym kawałkiem pt. The Great Escape – otwierającym najnowszą płytę, którą można było nabyć w kuluarach klubu razem z większością płyt zespołu. Później zrobiło się bardziej swojsko, bo usłyszeliśmy dwa utwory z jednej z najlepszych płyt Brytyjczyków pt. The Visitor (utwory Crack In The Ice i Breathe). Następnie publiczność zakołysała się w rytm świetnie znanych kawałków z najlepszej zdaniem wielu płyty pt. Contagion (utwory City of Lanterns i Riding the Tide). Paul Manzi, trochę mało przekonywujący w pierwszych utworach, zapowiedział set z najnowszego dzieła Nolana i spółki składający się z trzech piosenek. Widać (i przede wszystkim słychać) było, że znacznie lepiej czuje się w nowym repertuarze, przy tworzeniu którego brał już udział. Mnie najbardziej podobał się trzeci utwór tego setu pt. Burnig Down, ze znakomitym solem Mitchella i fajną świetlną inscenizacją. Mogę śmiało powiedzieć, że dopiero od tego utworu tak naprawdę zaczął się koncert. Wyraźnie ożywił się charyzmatyczny, łysy jak kolano Jowitt, Mitchell przebudził się na dobre w cudownym solo w Serenity – z mojego ukochanego albumu The Visitor. Tak magicznego, gitarowego grania na żywo chyba jeszcze nigdy nie słyszałem! Aż żal mi się zrobiło, że Paganniniego gitary słucha tego wieczoru tylko setka ludzi…
Kolejny utwór wzbudził aplauz publiki – Valley of The Kings to przecież piosenka z debiutanckiego krążka grupy. Zresztą sam Nolan podkreślił, że od tego kawałka zaczęła się jego przygoda z Mickiem Pointerem i zespołem.
Następna piosenka była popisem wokalnym Paula Manzi – Crying For Help w jego wykonaniu zabrzmiała równie dobrze (a moze i lepiej?) jak na debiutanckim albumie w wykonaniu Johna Carsona… W następnym utworze Paul wziął do ręki akustyczną gitarę i niesamowitym głosem wyśpiewał jeden z moich ulubionych kawałków Areny – The Eyes of Lara Moon. Ciarki przechodziły mi po plecach… Jeśli ktoś wątpił czy Manzi nadaje się do tego towarzystwa to chyba teraz rozwiał wszelkie wątpliwości!
Po brawurowo wykonanym Ghost In the Firewell (jedyny utwór zagrany z płyty Immortal?) przyszedł czas na kolejne kawałki z najnowszej płyty. Oba mnie nie bardzo przekonały, a i brawka publiczności były raczej skromne. Na koniec grupa zagrała jeden z ulubionych utworów Cliva Nolana – Bedlam Fayre – kawałek otwierający kontrowersyjną (jednym się bardzo podoba, drudzy ją strasznie krytykują) płytę Pepper’s Ghost. Jeszcze na bis zespół wykonał melodyjny kawałek z ostatniej płyty pt. The Tinder Box, by zakończyć całe show niesamowitą wersją tytułowego utworu z mojej ulubionej płyty (obok Contagion) – The Visitor. Publiczność rozszalała się na dobre, a Paul Manzi wciągnął do wokalnej zabawy większą część sali.
Jeszcze tylko John Mitchell zaserwował na dobranoc cudowną solówkę i ARENA pokłoniła się nisko po czym szybciutko zniknęła za kulisami. Po koncercie każdy mógł pogadać z członkami zespołu, wziąć autograf i zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie. Najbardziej zadowoloną minę miał nowy wokalista, który podkreślał że wciąż ma tremę choć to już piąty występ na europejskiej trasie zespołu, ale w Warszawie śpiewało mu się znakomicie i rozkręcał się z utworu na utwór. W kuluarach wyczuwał się pewien niedosyt z powodu nowych kawałków zespołu, ocenianych jako trochę przekombinowane i zakręcone. Z drugiej strony stojący obok mnie Piotr i Tatiana, którzy Arenę słyszeli po raz pierwszy, zachwycali się kunsztem technicznym członków zespołu, szczególnie magiczną grą Mitchella oraz dużą melodyjnością wielu piosenek.
Jadąc do domu przypomniało mi się stare hiszpańskie powiedzenie – „Największym nieszczęściem jest być ślepcem w Granadzie” (miasto to słynie z niesamowitego pałacu i ogrodów Alhambry – jednego z 7 cudów świata). Parafrazując Hiszpanów pomyślałem, że prawdziwym nieszczęściem byłoby być głuchym na koncercie Areny! Mam nadzieję, że na kolejne koncerty i płytę nie będziemy czekali następnych sześciu lat!

Andrzej „Gandalf” Baczyński

Dodaj komentarz