2011.11.07 – Arena – Wrocław

Koncertowy maraton Areny w państwie polskim i – co najważniejsze – premiera pierwszego od sześciu lat studyjnego albumu już za nami. Był to wielki tydzień dla fanów „starego, dobrego progrocka”, być może już ostatni tego kalibru w roku. Zanim przyjrzymy się z bliska, co też udało się Nolanowskiej świcie wysmażyć na „The Seventh Degree of Separation”, chciałbym dorzucić swoje pięć groszy do ogólnonarodowej akcji pod tytułem „Widziałem na żywo nowe wcielenie Areny”. Zachowam chronologię swojej intensywnej przygody z zeszłego tygodnia, bowiem tak się cudownie złożyło, że zespół przyjechał dosłownie w sąsiedztwo – na moją ulicę – i był to pierwszy ze wszystkich polskich koncertów Brytyjczyków. Dopiero później nastąpiła głęboka analiza „ostatniej godziny życia i pierwszej po”. Szokująca we wnioskach, zobaczycie.

Jeżeli ktoś kojarzy relacje podpisane moim nazwiskiem, dobrze wie, że ich główna cechą (pozytywną czy nie – przemilczmy) są dygresje, opowieści o wszystkich przygodach przed / po koncercie. Nie potrafię się powstrzymać, więcej – nie chcę się powstrzymywać. Dla mnie to integralna część wspomnień, kocham to. Dlatego niewdzięcznym tematem stają się koncerty w Firleju, do którego dotarcie zajmuje sześć minut z zegarkiem w ręku. Na szczęście po drodze jest też sklep spożywczy z zielonym płazem w logo, więc piwa chociaż można było się zawczasu napić. Kolejnym problemem, dużo poważniejszym, jest fakt, że mój tekst jest ostatnim w sporym już cyklu i o przebiegu tegorocznych koncertów z trasy Areny wiecie najprawdopodobniej więcej niż ja. Dlatego daruję sobie opisywanie wieczoru. Skorzystam z okazji, by ocenić najnowsze wcielenie tego legendarnego już w kilku kręgach zespołu. Niech tekst ten będzie czymś na pograniczu relacji, felietonu i recenzji.

Paul Manzi jako zastępca Sowdena sprawdza się… dobrze. Moim zdaniem jest nieco gorszym wokalistą, być może dlatego, że wysokimi partiami przywodzi na myśl raczej heavymetalowe dinozaury, być może zaś przez mniejsze pokłady emocji zaklętych w głosie. Takie wrażenia odnoszę słuchając go w wersji studyjnej, jednak na żywo staje się punktem zaczepienia dla oczu: charyzmatyczny, aktywny, zabawny i sympatyczny (zarówno na scenie, jak i poza nią, na przykład podczas krótkiej pogawędce przy puszce piwa). „Swoje” utwory odśpiewuje idealnie, tak samo sprawdza się jako zastępca Carsona („Valley of the Kings”, „Solomona” we Wrocławiu nie usłyszeliśmy) i Wrightsona (kawałki z „The Visitor”), „odgrywając” rolę z godnym podziwu szacunkiem dla pierwotnego „aktora”. Z utworami Sowdenowskimi szło mu słabiej, od czasu do czasu nie mógł trafić w tonację (głównie „Bedlam Fayre”), ale udawało mu się nadrabiać to fizycznymi wygłupami. Powrót Jowitta to najlepsza rzecz, jaka mogła spotkać gitarę basową w Arenie, facet jest wyśmienitym instrumentalistą i oglądanie jego wyczynów na żywo sprawiało niemałą przyjemność. Mitchell to diament grupy, wie o tym chyba każdy. Wydaje mi się, że pewnym ograniczeniem dla takich szaleńców staje się Mick Pointer, który w swoje (wcale nie takie ciężkie!) partie wkłada sto procent mocy. Wiadomo jednak, że jest on współkompozytorem muzyki zespołu i dobrym przyjacielem Nolana i prędzej Polska wejdzie do finału mistrzostw świata w piłce nożnej, niż zmieni się „obsługa” garów w Arenie. Szkoda i nie-szkoda, bo przecież Mick jest przemiłym jegomościem.

Do tegorocznej setlisty można mieć pewne zastrzeżenia, bo i „Immortal?” haniebnie zignorowano (pojawił się tylko „Ghost In the Firewall”), i moje kochane „Contagion” potraktowano po łebkach (całe szczęście, że podczas bisów pojawił się przemegacudmiódorzechowy „Ascension”), jednak dosyć uczciwie przypominała cały dorobek Areny po tej sześcioletniej przerwie. Nowe utwory (dobre czy też nie – o tym niebawem, w innym dziale), choć we Wrocławiu jeszcze prawie nikomu nieznane (sam słyszałem wcześniej tylko dwie udostępnione rozgłośniom radiowym kompozycje), wzbudzały wśród publiczności pozytywne fluidy i uniesienie progrockowych buziek w skromnym uśmiechu, co dobrze zwiastuje przyjęciu najnowszego albumu. Część starych utworów również potrafiła zaskoczyć – któż spodziewał się „The Eyes of Laura Moon”, rozmarzonego „Serenity”, czy wspominanych już „The Valley of the Kings” i „Ascension”? Pozwolę sobie odpowiedzieć na to banalne pytanie – nikt. Ha!

Nie mam zamiaru ukrywać – był to mój pierwszy koncert Areny, w którym uczestnictwo nie zamykało się do wrzucenia w paszczę kina domowego stosownej płytki DVD. Żałuję, że nie zdążyłem zobaczyć tej grupy z Robem Sowdenem, którego głos, mówiąc wprost, zachęcił mnie kilka lat temu do wejścia na tę progrockową łajbę, ale daleki jestem od napisania choć jednego negatywnego zdania na temat nowego wcielenia Brytyjczyków na żywo. Pisząc bardzo kolokwialnie – było zaje@#$%. Podpisaną przez cały zespół płytkę wystawiam na jedno z reprezentatywnych miejsc mojej muzycznej „półeczki”.

Adam Piechota

Dodaj komentarz