Koncertowy maraton Areny w państwie polskim i – co najważniejsze –
premiera pierwszego od sześciu lat studyjnego albumu już za nami. Był to
wielki tydzień dla fanów „starego, dobrego progrocka”, być może już
ostatni tego kalibru w roku. Zanim przyjrzymy się z bliska, co też udało
się Nolanowskiej świcie wysmażyć na „The Seventh Degree of Separation”,
chciałbym dorzucić swoje pięć groszy do ogólnonarodowej akcji pod
tytułem „Widziałem na żywo nowe wcielenie Areny”. Zachowam chronologię
swojej intensywnej przygody z zeszłego tygodnia, bowiem tak się cudownie
złożyło, że zespół przyjechał dosłownie w sąsiedztwo – na moją ulicę – i
był to pierwszy ze wszystkich polskich koncertów Brytyjczyków. Dopiero
później nastąpiła głęboka analiza „ostatniej godziny życia i pierwszej
po”. Szokująca we wnioskach, zobaczycie.
Jeżeli ktoś kojarzy relacje podpisane moim nazwiskiem, dobrze wie, że
ich główna cechą (pozytywną czy nie – przemilczmy) są dygresje,
opowieści o wszystkich przygodach przed / po koncercie. Nie potrafię się
powstrzymać, więcej – nie chcę się powstrzymywać. Dla mnie to
integralna część wspomnień, kocham to. Dlatego niewdzięcznym tematem
stają się koncerty w Firleju, do którego dotarcie zajmuje sześć minut z
zegarkiem w ręku. Na szczęście po drodze jest też sklep spożywczy z
zielonym płazem w logo, więc piwa chociaż można było się zawczasu napić.
Kolejnym problemem, dużo poważniejszym, jest fakt, że mój tekst jest
ostatnim w sporym już cyklu i o przebiegu tegorocznych koncertów z trasy
Areny wiecie najprawdopodobniej więcej niż ja. Dlatego daruję sobie
opisywanie wieczoru. Skorzystam z okazji, by ocenić najnowsze wcielenie
tego legendarnego już w kilku kręgach zespołu. Niech tekst ten będzie
czymś na pograniczu relacji, felietonu i recenzji.
Paul Manzi jako zastępca Sowdena sprawdza się… dobrze. Moim zdaniem jest
nieco gorszym wokalistą, być może dlatego, że wysokimi partiami
przywodzi na myśl raczej heavymetalowe dinozaury, być może zaś przez
mniejsze pokłady emocji zaklętych w głosie. Takie wrażenia odnoszę
słuchając go w wersji studyjnej, jednak na żywo staje się punktem
zaczepienia dla oczu: charyzmatyczny, aktywny, zabawny i sympatyczny
(zarówno na scenie, jak i poza nią, na przykład podczas krótkiej
pogawędce przy puszce piwa). „Swoje” utwory odśpiewuje idealnie, tak
samo sprawdza się jako zastępca Carsona („Valley of the Kings”,
„Solomona” we Wrocławiu nie usłyszeliśmy) i Wrightsona (kawałki z „The
Visitor”), „odgrywając” rolę z godnym podziwu szacunkiem dla pierwotnego
„aktora”. Z utworami Sowdenowskimi szło mu słabiej, od czasu do czasu
nie mógł trafić w tonację (głównie „Bedlam Fayre”), ale udawało mu się
nadrabiać to fizycznymi wygłupami. Powrót Jowitta to najlepsza rzecz,
jaka mogła spotkać gitarę basową w Arenie, facet jest wyśmienitym
instrumentalistą i oglądanie jego wyczynów na żywo sprawiało niemałą
przyjemność. Mitchell to diament grupy, wie o tym chyba każdy. Wydaje mi
się, że pewnym ograniczeniem dla takich szaleńców staje się Mick
Pointer, który w swoje (wcale nie takie ciężkie!) partie wkłada sto
procent mocy. Wiadomo jednak, że jest on współkompozytorem muzyki
zespołu i dobrym przyjacielem Nolana i prędzej Polska wejdzie do finału
mistrzostw świata w piłce nożnej, niż zmieni się „obsługa” garów w
Arenie. Szkoda i nie-szkoda, bo przecież Mick jest przemiłym
jegomościem.
Do tegorocznej setlisty można mieć pewne zastrzeżenia, bo i „Immortal?”
haniebnie zignorowano (pojawił się tylko „Ghost In the Firewall”), i
moje kochane „Contagion” potraktowano po łebkach (całe szczęście, że
podczas bisów pojawił się przemegacudmiódorzechowy „Ascension”), jednak
dosyć uczciwie przypominała cały dorobek Areny po tej sześcioletniej
przerwie. Nowe utwory (dobre czy też nie – o tym niebawem, w innym
dziale), choć we Wrocławiu jeszcze prawie nikomu nieznane (sam słyszałem
wcześniej tylko dwie udostępnione rozgłośniom radiowym kompozycje),
wzbudzały wśród publiczności pozytywne fluidy i uniesienie progrockowych
buziek w skromnym uśmiechu, co dobrze zwiastuje przyjęciu najnowszego
albumu. Część starych utworów również potrafiła zaskoczyć – któż
spodziewał się „The Eyes of Laura Moon”, rozmarzonego „Serenity”, czy
wspominanych już „The Valley of the Kings” i „Ascension”? Pozwolę sobie
odpowiedzieć na to banalne pytanie – nikt. Ha!
Nie mam zamiaru ukrywać – był to mój pierwszy koncert Areny, w którym
uczestnictwo nie zamykało się do wrzucenia w paszczę kina domowego
stosownej płytki DVD. Żałuję, że nie zdążyłem zobaczyć tej grupy z Robem
Sowdenem, którego głos, mówiąc wprost, zachęcił mnie kilka lat temu do
wejścia na tę progrockową łajbę, ale daleki jestem od napisania choć
jednego negatywnego zdania na temat nowego wcielenia Brytyjczyków na
żywo. Pisząc bardzo kolokwialnie – było zaje@#$%. Podpisaną przez cały
zespół płytkę wystawiam na jedno z reprezentatywnych miejsc mojej
muzycznej „półeczki”.
Adam Piechota