2011.10.21 – Steven Wilson – Kraków

swilson211011

Szczerze – na ten koncert czekałem od drugiej połowy roku 2008, czyli momentu, w którym moją domową audioteczkę zasilił czarny kolos pod tytułem „Insurgentes”. Jak dziś pamiętam Wilsonową rozmowę z Piotrem Kaczkowskim puszczoną niedzielnego wieczoru w radiowej Trójce i mocne słowa, jakie ówczas padły: „materiał chyba nie do zagrania na żywo, choć nie ukrywam – bardzo chciałbym pojechać z tym w trasę”. Czteroletnie cięcie. Premiera „Grace for Drowning”, przerewelacyjnie przyjętego drugiego dzieła Anglika. Kolejny wywiad, tym razem prowadzony przeze mnie i długie opowieści Stefana na temat nadchodzącej trasy koncertowej. Okazało się, że można, wystarczy tylko kilku niebywale uzdolnionych muzyków. Sny miały się spełnić. Zostało wyłącznie odliczanie dni do (zaryzykujmy) najbardziej niesamowitego wydarzenia roku.

Pięć godzin duszenia się w pociągu upłynęło znośnie, choć PKP nie dało o sobie zapomnieć i zafundowało „zaledwie” pięćdziesięciominutowe spóźnienie (i to metaliczne „serdecznie przepraszamy” z głośników). Diabelską irytację wkrótce wyparło czyste fanowskie podniecenie, które dawkowałem odpowiednio puszczanymi z iPoda (w świetle wypowiedzi Stevena to niemalże herezja!) fragmentami solowych albumów. „Veneno Para Las Hadas” – możliwe, że zagrają? Jak zabrzmi bliski kakofonii finał „No Part of Me”? Czy odważą się zaprezentować na scenie ostatnie kilka minut „Get All You Deserve”? Spełnią moje największe marzenie, wykonując „Significant Other”? Pojawi się zamieszczony na bonusowym dysku „Grace for Drowning”, boski bąbelek pod tytułem „The Map”? Prawdziwa radość, niesamowita ciekawość i tony zdjęć przewijających się w wyobraźni pod wpływem ukochanych dźwięków – zapomniane już uczucia. Rozmyte przez mnogość wyjazdów, którym bliżej do miana obowiązku niż prawdziwej pasji. Niemniej odżywające, gdy muzyczna dusza czuje, że czeka ją coś wyjątkowego, coś, czego nie zapomni do końca życia. Czego nie zniszczą nawet śmierdzące skarpety siedzącego naprzeciwko emeryta w pociągu.

Czas przedkoncertowy to: połączona z konkursem Best Tortilla, potrójna wizyta w największych sieciach fast food (zwyciężyło KFC, gratulujemy!), pięć minutek przycupnięcia na ławce w celu ogólnej regeneracji oraz możliwa tylko i wyłącznie dzięki uprzejmości dziesiątek mieszkańców Krakowa pielgrzymka do Hali Wisły (w ramach udowodnienia, że nawigacja głosowa nie musi brzmieć jak 126-letnia nauczycielka matematyki), na którą to – ku mojemu zdziwieniu – wpuszczony zostałem „na ładne oczy”, a nawet bez większego zainteresowania faktem, czy bilet posiadam, czy nie. Jako iż nie posiadałem, ucieszyła mnie takie otwartość na gości. Popatrzyłem w otoczeniu oszalałych fanek przez szklane drzwiczki na kombinującego przy nagłośnieniu Stevena Wilsona, ale krótką chwilkę później zostałem elegancko wyproszony na zewnątrz, aby móc wejść raz jeszcze, tym razem pod czujnym spojrzeniem odźwiernych goryli (mój ukochany moment – serdeczne „Biletu nie mam, ale powinienem być na liście gości”, dla którego naprawdę warto zajmować się pisaniem o muzyce!). Wychodek, kilka klapsów w twarz i…

Wejście na halę. Zgodnie z zapowiedzią – nowe kompozycje Bass Communion w głośnikach „rozgrzewały” publikę podczas czekania na pojawienie się Bosego (pana z odkurzaczem zabrakło!). Miałem czas na pogawędki ze znajomymi z całej Polski, tym jakże nietypowym towarzystwem, które spotykam raz na kwartał, a rozmawiamy jak sąsiedzi z naprzeciwka. O ile temat rozmów nie schodzi z Muzyki, rzecz jasna. Ustawiłem się kilka metrów od sceny, żeby móc przekonać się, czym tak naprawdę będzie „koncert w 5.1” i… zapuściłem korzenie, gdyż do koncertu było jeszcze SPORO czasu. Od sceny dzieliła nas półprzezroczysta płachta. Jak to stwierdziła pewna osoba – Stefek chciał pobawić się w Pink Floyd i wyjątkowo utrudnić pracę fotografom. Nam, dziennikarzom „tylko” piszącym, przeszkodzić miał ktoś zupełnie inny, ale o tym – na razie – jeszcze nie wiedzieliśmy.
Wpół do 21…
Wszelkie chrobotliwe dźwięki w głośnikach ustały…
Na scenie pojawiło się pięcioro muzyków…
Zaczęło się Przedstawienie.

Napisanie czegoś o jakości tego występu to nikczemny obowiązek. Wyobraź sobie perfekcyjnie zaplanowane show, odegrane przez sześciu wyśmienitych muzyków, pięknie podkreślone wizualnymi upiększeniami, różnorodne dźwiękowo i klimatycznie, a… będziesz blisko, niewyobrażalnie blisko! Steven zaprosił na tę trasę świetnych instrumentalistów. Za garami zasiadł sam Marco Minnemann, według wielu „całkowity pewniak” na zastępcę Portnoy’a w Teatrze Marzeń (na szczęście stało się inaczej i mogliśmy go podziwiać w nieco bardziej zmysłowej atmosferze), bas rozgrzał do czerwoności znany ze współpracy z Hackettem Nick Beggs (serio! Łapałem się na obserwowaniu biegającej w tę i we w tę lewej ręki i odstawianego przez nią baletu częściej niż samego „gospodarza” wieczoru), na instrumentach dętych zagrał (NARESZCIE!) Theo Travis, odwieczny współpracownik Wilsona, klawiszami operował Adam Holzman, a do gitary dobrał się niejaki Aziz Ibrahim (w jego karierze przewinęła się nazwa The Stone Roses). Uff… A przecież na samym środku sceny mieliśmy jeszcze Wilsona! Bosy guru nie kradł show kolegom, wydawał się bawić lepiej jako dyrygent tego teatru niż jego główna gwiazda, choć kilka razy zdarzyło mu się „przycwaniaczyć”, bawiąc się chociażby w świebodzińskiego Jezusa lub wychodząc w masce gazowej w ostatecznym zakończeniu koncertu.

Nad stroną wizualną wieczoru czuwał Lasse Hoile (obecny i cykający fotki, które – najpewniej – trafią na limitowaną edycję koncertowego DVD/Blu-Ray… Zakład?), ale do momentu efektownego opadnięcia wspominanej już zasłony nie dało się tego odczuć. Dopiero po tej teatralnej zagrywce artysta pokazał swój (bądź co bądź) kunszt w ilustrowaniu Stefanowej muzyki – teledyski i wizualizacje, które mogliśmy podziwiać w tle (oraz, taka ciekawostka, na gitarze Wilsona), nadawały, do spółki ze świetnie zorganizowanym oświetleniem, całkowicie odmiennego nastroju każdej kompozycji, podkreślając tym samym, że nie był to „koncert”, a przemyślane od A do Z przedstawienie.

Muzyka! Ogrom „Grace for Drowning” nikogo nie zdziwił. Płyta to prawdziwy majstersztyk, a większość utworów pozwalała muzykom na istne szaleństwo. „Sectarian” miażdżył ciężarem tych rwanych uderzeń gitary, Theo pokazał w finale „No Part of Me”, że jest Szefem, ba!, nawet teoretycznie niepasujący na koncert „Index” wgniótł mnie w ziemię. Nie sądzę, aby jakikolwiek fan tego, dość jeszcze świeżego wydawnictwa, mógł być zawiedziony doborem utworów, bo i jedyne tytuły, których nie usłyszeliśmy, to „Raider Prelude”, „Belle De Jour”, „Track One” i tytułowe intro. Najbardziej kosmicznie zaprezentowały się jednak nie te nowe utwory, a mające na karku trzy latka pejzaże z „Insurgentes”! Nie wierzyłem; po prostu nie sądziłem, aby takie „Veneno Para Las Hadas” mogło przywołać równie mocne ciarki co wersja studyjna. Myliłem się! (brawa dla duetu Beggs & Minnemann, którzy wprowadzili do tak spokojnej piosenki sporą szczyptę niepokoju) A to nie był wyjątek, gdyż równie kosząco wyszedł „Harmony Korine” (Steven świetnie poradził sobie z ciężkim refrenem), „Abadoner” (tutaj Travis lekko zmienił aranżację, na lepsze), „No Twilight Within the Courts of the Sun”, a nawet „Get All You Deserve” (z całym tym swoim „total fucking noise” w końcówce). Więcej, stwierdzę nawet, że te utwory wypadły lepiej niż rzeczy z „GfD” i brak „Significant Other”, „Puncture Wound” lub „Insurgentes” do teraz budzi we mnie lekki smutek. Niemniej możemy być pewni, że nie będzie to jedyna solowa trasa muzyka, być może jeszcze kiedyś spełni moje najskrytsze marzenia.

Nie wierzę, aby ktokolwiek wyszedł tej nocy z Hali Wisły niezadowolony. Z mającą wybitnie negatywną opinię salą Steven wraz z panami od nagłośnienia poradzili sobie po prostu wzorowo i dźwięk był całkiem klarowny (doszły mnie słuchy, że inaczej rzecz się miała na miejscach siedzących, jednak ręki sobie za to pociąć nie dam), nawet szumnie zapowiadana „wielokanałowość” w kilku momentach potrafiła zaskoczyć (podkłady i klawisze „z tyłu” „robiły” co niemiara), starzy wyjadacze tej miejscówki kiwali głowami z szacunkiem. Ja kiwałbym jak matrioszka, ale przez większość czasu byłem tak zaabsorbowany, iż stałem nieruchomo, próbując ogarnąć wszystkimi zmysłami każdą sekundę, każdy ruch, wszystkie dźwięki – wszystko. Czułem się jak dziecko w fabryce Willy’ego Wonki. Jeżeli ta trasa nie doczeka się koncertowego DVD, z pięknym obrazem i powalającym nagłośnieniem, stanę na czele fanowskiego ruchu oporu. Ale jakoś jestem o to spokojny. Stefan wie, że nie rejestrując takiego przedstawienia, tak wyjątkowej trasy z tak niesamowitymi muzykami, zrobiłby największy błąd w co najmniej ostatnich pięciu latach swojej – zatrważająco pędzącej – kariery.
Będziemy ten wieczór długo wspominać, co do tego nie ma wątpliwości.

Adam Piechota

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *