Szczerze – na ten koncert czekałem od drugiej połowy roku 2008, czyli
momentu, w którym moją domową audioteczkę zasilił czarny kolos pod
tytułem „Insurgentes”. Jak dziś pamiętam Wilsonową rozmowę z Piotrem
Kaczkowskim puszczoną niedzielnego wieczoru w radiowej Trójce i mocne
słowa, jakie ówczas padły: „materiał chyba nie do zagrania na żywo, choć
nie ukrywam – bardzo chciałbym pojechać z tym w trasę”. Czteroletnie
cięcie. Premiera „Grace for Drowning”, przerewelacyjnie przyjętego
drugiego dzieła Anglika. Kolejny wywiad, tym razem prowadzony przeze
mnie i długie opowieści Stefana na temat nadchodzącej trasy koncertowej.
Okazało się, że można, wystarczy tylko kilku niebywale uzdolnionych
muzyków. Sny miały się spełnić. Zostało wyłącznie odliczanie dni do
(zaryzykujmy) najbardziej niesamowitego wydarzenia roku.
Pięć godzin duszenia się w pociągu upłynęło znośnie, choć PKP nie dało
o sobie zapomnieć i zafundowało „zaledwie” pięćdziesięciominutowe
spóźnienie (i to metaliczne „serdecznie przepraszamy” z głośników).
Diabelską irytację wkrótce wyparło czyste fanowskie podniecenie, które
dawkowałem odpowiednio puszczanymi z iPoda (w świetle wypowiedzi Stevena
to niemalże herezja!) fragmentami solowych albumów. „Veneno Para Las
Hadas” – możliwe, że zagrają? Jak zabrzmi bliski kakofonii finał „No
Part of Me”? Czy odważą się zaprezentować na scenie ostatnie kilka minut
„Get All You Deserve”? Spełnią moje największe marzenie, wykonując
„Significant Other”? Pojawi się zamieszczony na bonusowym dysku „Grace
for Drowning”, boski bąbelek pod tytułem „The Map”? Prawdziwa radość,
niesamowita ciekawość i tony zdjęć przewijających się w wyobraźni pod
wpływem ukochanych dźwięków – zapomniane już uczucia. Rozmyte przez
mnogość wyjazdów, którym bliżej do miana obowiązku niż prawdziwej pasji.
Niemniej odżywające, gdy muzyczna dusza czuje, że czeka ją coś
wyjątkowego, coś, czego nie zapomni do końca życia. Czego nie zniszczą
nawet śmierdzące skarpety siedzącego naprzeciwko emeryta w pociągu.
Czas przedkoncertowy to: połączona z konkursem Best Tortilla, potrójna
wizyta w największych sieciach fast food (zwyciężyło KFC,
gratulujemy!), pięć minutek przycupnięcia na ławce w celu ogólnej
regeneracji oraz możliwa tylko i wyłącznie dzięki uprzejmości dziesiątek
mieszkańców Krakowa pielgrzymka do Hali Wisły (w ramach udowodnienia,
że nawigacja głosowa nie musi brzmieć jak 126-letnia nauczycielka
matematyki), na którą to – ku mojemu zdziwieniu – wpuszczony zostałem
„na ładne oczy”, a nawet bez większego zainteresowania faktem, czy bilet
posiadam, czy nie. Jako iż nie posiadałem, ucieszyła mnie takie
otwartość na gości. Popatrzyłem w otoczeniu oszalałych fanek przez
szklane drzwiczki na kombinującego przy nagłośnieniu Stevena Wilsona,
ale krótką chwilkę później zostałem elegancko wyproszony na zewnątrz,
aby móc wejść raz jeszcze, tym razem pod czujnym spojrzeniem odźwiernych
goryli (mój ukochany moment – serdeczne „Biletu nie mam, ale powinienem
być na liście gości”, dla którego naprawdę warto zajmować się pisaniem o
muzyce!). Wychodek, kilka klapsów w twarz i…
Wejście na halę. Zgodnie z zapowiedzią – nowe kompozycje Bass
Communion w głośnikach „rozgrzewały” publikę podczas czekania na
pojawienie się Bosego (pana z odkurzaczem zabrakło!). Miałem czas na
pogawędki ze znajomymi z całej Polski, tym jakże nietypowym
towarzystwem, które spotykam raz na kwartał, a rozmawiamy jak sąsiedzi z
naprzeciwka. O ile temat rozmów nie schodzi z Muzyki, rzecz jasna.
Ustawiłem się kilka metrów od sceny, żeby móc przekonać się, czym tak
naprawdę będzie „koncert w 5.1” i… zapuściłem korzenie, gdyż do
koncertu było jeszcze SPORO czasu. Od sceny dzieliła nas
półprzezroczysta płachta. Jak to stwierdziła pewna osoba – Stefek chciał
pobawić się w Pink Floyd i wyjątkowo utrudnić pracę fotografom. Nam,
dziennikarzom „tylko” piszącym, przeszkodzić miał ktoś zupełnie inny,
ale o tym – na razie – jeszcze nie wiedzieliśmy.
Wpół do 21…
Wszelkie chrobotliwe dźwięki w głośnikach ustały…
Na scenie pojawiło się pięcioro muzyków…
Zaczęło się Przedstawienie.
Napisanie czegoś o jakości tego występu to nikczemny obowiązek.
Wyobraź sobie perfekcyjnie zaplanowane show, odegrane przez sześciu
wyśmienitych muzyków, pięknie podkreślone wizualnymi upiększeniami,
różnorodne dźwiękowo i klimatycznie, a… będziesz blisko,
niewyobrażalnie blisko! Steven zaprosił na tę trasę świetnych
instrumentalistów. Za garami zasiadł sam Marco Minnemann, według wielu
„całkowity pewniak” na zastępcę Portnoy’a w Teatrze Marzeń (na szczęście
stało się inaczej i mogliśmy go podziwiać w nieco bardziej zmysłowej
atmosferze), bas rozgrzał do czerwoności znany ze współpracy z Hackettem
Nick Beggs (serio! Łapałem się na obserwowaniu biegającej w tę i we w
tę lewej ręki i odstawianego przez nią baletu częściej niż samego
„gospodarza” wieczoru), na instrumentach dętych zagrał (NARESZCIE!) Theo
Travis, odwieczny współpracownik Wilsona, klawiszami operował Adam
Holzman, a do gitary dobrał się niejaki Aziz Ibrahim (w jego karierze
przewinęła się nazwa The Stone Roses). Uff… A przecież na samym środku
sceny mieliśmy jeszcze Wilsona! Bosy guru nie kradł show kolegom,
wydawał się bawić lepiej jako dyrygent tego teatru niż jego główna
gwiazda, choć kilka razy zdarzyło mu się „przycwaniaczyć”, bawiąc się
chociażby w świebodzińskiego Jezusa lub wychodząc w masce gazowej w
ostatecznym zakończeniu koncertu.
Nad stroną wizualną wieczoru czuwał Lasse Hoile (obecny i cykający
fotki, które – najpewniej – trafią na limitowaną edycję koncertowego
DVD/Blu-Ray… Zakład?), ale do momentu efektownego opadnięcia
wspominanej już zasłony nie dało się tego odczuć. Dopiero po tej
teatralnej zagrywce artysta pokazał swój (bądź co bądź) kunszt w
ilustrowaniu Stefanowej muzyki – teledyski i wizualizacje, które
mogliśmy podziwiać w tle (oraz, taka ciekawostka, na gitarze Wilsona),
nadawały, do spółki ze świetnie zorganizowanym oświetleniem, całkowicie
odmiennego nastroju każdej kompozycji, podkreślając tym samym, że nie
był to „koncert”, a przemyślane od A do Z przedstawienie.
Muzyka! Ogrom „Grace for Drowning” nikogo nie zdziwił. Płyta to
prawdziwy majstersztyk, a większość utworów pozwalała muzykom na istne
szaleństwo. „Sectarian” miażdżył ciężarem tych rwanych uderzeń gitary,
Theo pokazał w finale „No Part of Me”, że jest Szefem, ba!, nawet
teoretycznie niepasujący na koncert „Index” wgniótł mnie w ziemię. Nie
sądzę, aby jakikolwiek fan tego, dość jeszcze świeżego wydawnictwa, mógł
być zawiedziony doborem utworów, bo i jedyne tytuły, których nie
usłyszeliśmy, to „Raider Prelude”, „Belle De Jour”, „Track One” i
tytułowe intro. Najbardziej kosmicznie zaprezentowały się jednak nie te
nowe utwory, a mające na karku trzy latka pejzaże z „Insurgentes”! Nie
wierzyłem; po prostu nie sądziłem, aby takie „Veneno Para Las Hadas”
mogło przywołać równie mocne ciarki co wersja studyjna. Myliłem się!
(brawa dla duetu Beggs & Minnemann, którzy wprowadzili do tak
spokojnej piosenki sporą szczyptę niepokoju) A to nie był wyjątek, gdyż
równie kosząco wyszedł „Harmony Korine” (Steven świetnie poradził sobie z
ciężkim refrenem), „Abadoner” (tutaj Travis lekko zmienił aranżację, na
lepsze), „No Twilight Within the Courts of the Sun”, a nawet „Get All
You Deserve” (z całym tym swoim „total fucking noise” w końcówce).
Więcej, stwierdzę nawet, że te utwory wypadły lepiej niż rzeczy z „GfD” i
brak „Significant Other”, „Puncture Wound” lub „Insurgentes” do teraz
budzi we mnie lekki smutek. Niemniej możemy być pewni, że nie będzie to
jedyna solowa trasa muzyka, być może jeszcze kiedyś spełni moje
najskrytsze marzenia.
Nie wierzę, aby ktokolwiek wyszedł tej nocy z Hali Wisły
niezadowolony. Z mającą wybitnie negatywną opinię salą Steven wraz z
panami od nagłośnienia poradzili sobie po prostu wzorowo i dźwięk był
całkiem klarowny (doszły mnie słuchy, że inaczej rzecz się miała na
miejscach siedzących, jednak ręki sobie za to pociąć nie dam), nawet
szumnie zapowiadana „wielokanałowość” w kilku momentach potrafiła
zaskoczyć (podkłady i klawisze „z tyłu” „robiły” co niemiara), starzy
wyjadacze tej miejscówki kiwali głowami z szacunkiem. Ja kiwałbym jak
matrioszka, ale przez większość czasu byłem tak zaabsorbowany, iż stałem
nieruchomo, próbując ogarnąć wszystkimi zmysłami każdą sekundę, każdy
ruch, wszystkie dźwięki – wszystko. Czułem się jak dziecko w fabryce
Willy’ego Wonki. Jeżeli ta trasa nie doczeka się koncertowego DVD, z
pięknym obrazem i powalającym nagłośnieniem, stanę na czele fanowskiego
ruchu oporu. Ale jakoś jestem o to spokojny. Stefan wie, że nie
rejestrując takiego przedstawienia, tak wyjątkowej trasy z tak
niesamowitymi muzykami, zrobiłby największy błąd w co najmniej ostatnich
pięciu latach swojej – zatrważająco pędzącej – kariery.
Będziemy ten wieczór długo wspominać, co do tego nie ma wątpliwości.
Adam Piechota