2011.09.10 – INO ROCK – Inowrocław

Tak się akurat składa, że miesiąc wrzesień dla jednych jest najmniej oczekiwanym miesiącem w roku, a dla innych okresem, na który czekają praktycznie calutki rok. Powód? Rzecz jasna inowrocławski Ino-Rock! Wydarzenie muzyczne, które już czwarty raz z kolei skupia w sielankowej scenerii Parku Solankowego liczne grono sympatyków muzyki progresywnej. Tradycyjnie już impreza ta organizowana jest zgodnie ze sprawdzoną regułą: obiecująca grupa polska (tym razem Lebowski), młoda rokująca nadzieje na przyszłość grupa zagraniczna (słusznie padło na Wolf People) i dwa renomowane zespoły różniące się znacznie od siebie charakterem wykonywanej muzyki (Pain Of Salvation, Brendan Perry).

Lebowski!!! No właśnie. Ich debiutancka płyta „Cinematic”, odbiła się szerokim echem wśród rozmiłowanych w niebanalnych dźwiękach pasjonatach muzyki, zawładnęła również nami. Muzyka z tego albumu towarzyszyła nam również podczas jazdy. Jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności liczne filmowe cytaty zamieszczone na płycie, wyjątkowo pasowały do sytuacji.

„Wszystko przebiega zgodnie z moim planem…”

Tradycyjnie (zgodnie z planem) wyruszyliśmy do Inowrocławia spod zajazdu Uroczysko, stałym punktem startowym naszej wyprawy.

„Zdążymy, tym razem na pewno zdążymy…”

Po drodze nie mogliśmy jednak uniknąć postoju – żołądki boleśnie domagały się pożywienia.

„Tak mało czasu…”

Mimo wszystko zdążyliśmy! Pół godziny przed planowanym rozpoczęciem festiwalu zaparkowaliśmy nieopodal Parku Zdrojowego. Wychodząc z samochodu zerknęliśmy w górę.

„Piękne chmury…”

Liczne chmury pokrywały niebo, prognozy pogody nie przewidywały w tym dniu jednak deszczu. Inowrocławski festiwal ma wyjątkowe szczęście do aury. Pomimo, że jest to chyba najpóźniej odbywająca się plenerowa impreza muzyczna w naszym kraju, również i tym razem było wyjątkowo ciepło.

Z wieloma napotkanymi podczas wejścia osobami spotykamy się co roku, miło znowu zobaczyć i przywitać uśmiechnięte twarze ludzi o pokrewnych zapatrywaniach muzycznych.

Z teleekspresową punktualnością (o godzinie 17-tej), wszystkich zebranych gości przywitał jak zwykle Adam Droździk, zapowiadając pierwszą w tym dniu muzyczną atrakcję. Na scenie pojawił się Lebooooowski !!!

„Pójdziemy powitać drogiego nam gościa, geniusz, pochyli czoło…”

Zespół Lebowski musiał dzielnie stawić czoła wszystkim niedogodnościom, jakie spływają na zespół, który inauguruje imprezę mającą festiwalową formę (granie przy dziennym świetle, umiarkowane nagłośnienie w stosunku do zespołów kończących festiwal, ograniczone ramy czasowe, nie pozwalające zbytnio rozwinąć skrzydeł). Mimo wszystko zespół zaprezentował się godnie (chylimy czoło!). Ze sceny spływała autentyczna radość grania. Zaprezentowali głównie kompozycje ze swojej debiutanckiej płyty: „Trip To Doha”, „Cinematic”, „Spiritual Machine”, „Iceland”, ale dali również próbkę tego, co będziemy mogli znaleźć na kolejnej płycie. Usłyszeliśmy bowiem dwie premierowe kompozycje: „Split Universe” oraz „Midnight Syndrome”, którą to kompozycją musieli niestety zakończyć swój występ. „Midnight Syndrome” – nie ma tutaj mowy o żadnym „syndromie drugiej płyty”! Mam wrażenie, iż nie stracili nic ze swej oryginalnej stylistyki, jednak nowa próbka ich muzyki brzmi zdecydowanie bardziej żywiołowo.

Krótka przerwa, by mógł pojawić się przedstawiciel brytyjskiej sceny, swoją muzyką nawiązując do czasów rozkwitu muzyki rockowej. Panie i panowie, były czasy Seattle, przyszła pora na okres rozkwitu „retro rocka”, a prawdziwą „Nirvaną” tego gatunku może okazać się właśnie Wolf People! Adam Droździk wróżył, że będzie to czarny koń tej edycji Ino Rock i rzeczywiście tak było. Liderem grupy jest gitarzysta i wokalista Jack Sharp, towarzyszyli mu: Joe Hollickb (gitara), Dan Davies (bas) i Tom Watt (perkusja). Młodzi Brytyjczycy porwali swoją grą, w szczególności młodszą część inowrocławskiej publiczności, co napawa optymizmem na przyszłość! Wolf People wybornie wskrzesił klimat muzyki rockowej schyłku lat 60-tych i początku 70-tych. Na dodatek muzyka, którą preferuje ten młody zespół zdecydowanie zyskuje w odbiorze na żywo! Podobnie, jak w przypadku Lebowskiego zaprezentowali głównie materiał ze swojej debiutanckiej płyty „Steeple”, znalazło się też miejsce na świetny cover, w postaci kompozycji „Tale of Taliesin” Soft Machine.

Pora na kulminacyjny punkt wieczoru, należy bowiem jasno powiedzieć, że właśnie dla tej grupy, przybyła do Inowrocławia duża część zgromadzonej publiczności.

„Niepokój w naturze, zaraz będzie burza… dramat rozegra się w oprawie rozszalałych żywiołów…”

Szwedzi z Pain of Salvation (podobnie zresztą jak zeszłoroczna gwiazda Ino Rock, Anathema), ma w naszym kraju od dawna zagorzałe grono zwolenników. Coś jest w tych zespołach, że ich muzyka ulega radykalnym, ryzykownym zmianom stylistycznym, a paradoksalnie nie ubywa im sympatyków – przeciwnie, zyskują nowych? Obszar pod sceną szczelnie zapełnił się, rozbłysły światła a zapadający zmrok sprzyjał dodatkowym ważeniom estetycznym. Chociaż na 26 września planowana jest premiera drugiej części „Road Salt’, scenę zdobiła okładka „Road Salt One” – co wróżyło, że nie usłyszymy zbyt wiele z nowego materiału. Na początku zabrzmiały: „Of Two Beginings” oraz znakomity „Ending Theme” z
„Remedy Lane”, po nim „Linoleum”, ze wspomnianej „Road Salt One”. Od swoich towarzyszy podróży usłyszałem słowo „nie marudź” (oni wiedzą ,że bardziej cenię właśnie te wcześniejsze płyty). Następnie zabrzmiał „Ashes”, dzięki któremu znów znalazłem się w „muzycznym niebie”. Powrót do muzyki z 'Road Salt” w postaci kompozycji „No Way” oraz „Of Dust” wysłuchałem (nie marudząc), za co zostałem sowicie wynagrodzony kompozycją „Kingdom Of Loss” ze „Scarsicka”. Znów powrót do „Road Salt” w postaci lirycznej kompozycji tytułowej, po niej fragment monumentalnego „Be”, kompozycja „Diffidentia” i wreszcie krótka odsłona nowej płyty, „Conditioned”. Była również wędrówka do ich muzycznego debiutu („Entropia” – 1997), w postaci kompozycji „Nightmist” – to właśnie nią Pain of Salvation zakończyli oficjalną część koncertu. Na późną kolację, w postaci bisów zabrzmiał cover Johna Lennona „Working Class Heroes”, zagrany przez Gildenlöwa na perkusji. Na zakończenie zaserwowali nam przepyszny „Falling” i „The Perfect Element”, z tejże płyty, od której zaczęła się właściwie moja muzyczna przygoda z Painami. Charyzmatyczny lider Pain of Salvtion, Daniel Gildenlöw lubi ostatnio zmieniać swój wizerunek. Miałem okazje widzieć go trzykrotnie (w krakowskiej „Rotundzie”, podczas trasy z Transatlantic w Poznaniu oraz teraz) za każdym razem jego fryzura ulegała zmianom stylistycznym, podobnie jak kolejne płyty, które wydaje. Tym razem z powodzeniem mógłby zastąpić Balcara w inscenizacji rock opery „Jesus Christ Superstar”. Krótkie włosy, które nosił w Poznaniu zdążyły sporo odrosnąć. Daniel oszczędzał pewnie na żyletkach, fundując sobie też bardzo męski zarost. Najważniejszy jednak jest oczywiście nie wygląd (przynajmniej dla męskiej części publiczności), ale jego znakomite walory głosowe.

Jako gwiazda wrześniowego wieczoru w Teatrze Letnim na scenie pojawił się Brendan Perry, by zaprezentować utwory ze swojego solowego repertuaru. Trudno było wyciszyć ten cudowny niepokój w muzycznych sercach po energetycznym występie Pain of Salvation, bo muzyka Brendana to trochę inna muzyczna bajka, ale równie piękna. Koncert Brendana stanowił doskonały kontrapunkt do „rozszalałych żywiołów”, który wywołał koncert Pain Of Salvation.

„Muzyka dodekafoniczna, albo elektronowa? Piękne…”

Nad Inowrocławiem rozchodziły się magiczne dźwięki otulone tym razem nie światłami latarni morskiej lecz jasnym blaskiem księżyca. Oczywiście nie mogło zabraknąć utworów Dead Can Dance i myślę, że ludzie czekający właśnie na nie – nie zawiedli się. Brendan Perry ma wyjątkowy głos, który tradycyjnie oczarował i niejedna osoba mogła się rozmarzyć, powspominać i popłynąć wraz z muzyką. Wspaniale było usłyszeć choćby „In Power We Entrust The Love Advocated”, „A Passage in Time”, czy absolutnie magiczny „Carnival is Over i Severance”. Dodatkowo artysta zaprezentował cover niezapomnianego „Song to the Siren” Tima Buckleya. W tym wszystkim brakowało mi tylko (lub aż) głosu Lisy Gerrad i…kto wie może jeszcze będzie nam dane usłyszeć ten jedyny w swoim rodzaju duet na odrębnym nie festiwalowym występie. Brendan Perry rozsiał swoją magię i człowiek się rozmarzył. Do zobaczenia na koncercie Dead Can Dance…

To była nasza trzecia wizyta, w zielonym sercu Kujaw. Zabrakło nas jedynie na pierwszej edycji tego niezwykłego festiwalu, i nie wyobrażamy sobie aby nie wrócić tutaj ponownie. Naszym marzeniem zawsze było (jest), aby przyjechać do Inowrocławia zdecydowanie większą ekipą, więc może właśnie za rok?

„Tym razem się nie udało, ale następnym razem…?”

Pewnie dla wielu znajomych taką barierą, która zniechęca, do podjęcia trudu jest odległość? Jednak…

„Mniemam, że od jednego końca świata, do drugiego, historia miłości jest jednakowa…”

Miłości do muzyki, oczywiście.

Marek Toma i Katarzyna Respondek

Dodaj komentarz