Kiedy w zeszłym roku wybierałem się na Metal Hammera główną gwiazdą był
Korn. Zespół, który cenię i lubię, jednak zespół nie będący wtedy moim
priorytetem. Ja jechałem przede wszystkim po to, aby ujrzeć Szwedów z
formacji Opeth. Tym razem było inaczej. Najważniejszym punktem
tegorocznego festiwalu była dla mnie gwiazda wieczoru, czyli brytyjska
legenda New Wave of Biritsh Heavy Metal – Judas Priest.
Rok temu podczas MH nie spotkałem chyba nikogo w koszulce Judaszów –
byłem chyba jedyny :D. W tym roku chodzące po Spodku koszulki Judas
Priest dominowały obok koszulek… Iron Maiden. Nie zabrakło jednak
oddanych fanów takich zespołów, jak Vader, Exodus, czy Morbid Angel.
Zabrakło jednak stoiska z jedzeniem – jedno na cały Spodek? WTF!?
Pomijając małe niedociągnięcia, czas skupić się na muzyce. Metal Hammer
A.D. 2010 był dość lekkim, jeśli tak można powiedzieć, festiwalem, jak
na imprezę metalową. Katatonia, Riverside, Pain of Salvation, czy Votum
nie są zespołami grającymi muzykę „czysto” metalową. Organizatorzy
postanowili więc zadbać o to, aby tegoroczna edycja MH była naprawdę
mocna – i była.
Rok temu spóźniłem się troszeczkę na otwierający koncert zespół Votum.
Także podczas tegorocznego festiwalu nie omieszkałem chwilkę się
spóźnić. Kiedy wszedłem do Spodka, na scenie była już grupa Animations.
Nie spieszyło mi się zbytnio, więc zająłem się spokojnym ogarnięciem
sytuacji, toaletą i stoiskiem z hot dogami, gdzie kolejki jeszcze
pozwalały mieć nadzieje na spożycie czegokolwiek. W momencie gdy szedłem
już na halę, grali panowie z Soulburners. Potraktowałem to jako małe
przetarcie przed większymi zespołami. Nic szczególnego. Źle nie było,
choć słabo było słychać wokal. Tak naprawdę Metal Hammer A.D. 2011
zaczął się jednak w momencie, w którym na scenie pojawił się zespół
Mech. Stara polska formacja, która najbardziej zawsze kojarzyła mi się
ze znakomitą grą FPP – „Painkiller”. Do tej gry panowie stworzyli
calutki soundtrack, dzięki czemu „szpila” się w nią tak wspaniale. I już
na sam początek, gdy na scenie pojawili się w trójkę (jeszcze bez
wokalisty), dali czadu z gitarowym kawałkiem z tej właśnie gry (nie
pamiętam, która to była runda – chyba doki). Od razu poznałem ten
potężny riff grany przez Chancewicza, który miał na sobie ładny, biały
kapelusik. Po chwili na scenę wszedł Maciej Januszko i tak grupa zaczęła
swój występ na dobre, grając między innymi takie szlagiery jak „Piłem z
diabłem bruderschaft”, „Twój morderca”, czy wreszcie „Painkiller”. W
pewnym momencie Januszko powiedział: „przekażcie swoim rodzicom, że my
jeszcze żyjemy” – przekazane :D. Na koniec gitarzysta rozwalił swoją
gitarę o podłogę, a jej resztki poleciały w publiczność.
Około godziny 16:00 na scenie miał zameldować się brytyjski zespół
Tank. Jeden z przedstawicieli nurtu New Wave of British Heavy Metal
promuje wciąż swoją zeszłoroczną płytę „War Machine”, której wydawcą
jest polski Metal Mind. Czołg wypadł całkiem nieźle, grając melodyjną i
wpadającą w ucho muzykę. Przyznam szczerze, że nigdy za bardzo nie
zagłębiłem się w ich twórczość, choć NWoBHM to według mnie jedna z
najlepszych rzeczy w muzyce metalowej. Publiczność bawiła się bardzo
dobrze, a w moim odczuciu najlepiej wypadł kawałek „Phoenix Rising”.
Pozostało czekać na kolejny polski cios – Vader.
Konferansjer zapowiedział zespół, który za kilka dni wydaje płytę,
będącą swego rodzaju powrotem do korzeni. Chodzi oczywiście o nawiązanie
do, jak to on powiedział, najsłynniejszej deathmetalowej demówki świata
– „Morbid Reich”. Nowy album Vadera nazywa się w końcu „Welcome to the
Morbid Reich”. No i cóż… Zawiódł mnie fakt, iż z nowego albumu
usłyszeliśmy jedynie singiel – „Come And See My Sacrifice”. Liczyłem, że
zespół zdecyduje się na zagranie czegoś więcej, skoro płyta praktycznie
już wbiega do naszych sklepów – nic z tego. Vader zagrał jednak
naprawdę dobre numery i zostawił na scenie dużo pozytywnej energii przed
kolejnymi zespołami. Panowie weszli oczywiście przy muzyce z
„Gwiezdnych Wojen”. Po chwili zaczęli z albumem „Necropolis”.
Zaserwowali nam miażdżące: „Devilizer” oraz „Rise of the Undead” – było
naprawdę dobrze. Powrócili także do starszych albumów (choćby „Black to
the Blind”), ale czegoś mi jednak w występie polaków zabrakło. Liczyłem
na gromiące kawałki, jak „Helleluyah (Go is Dead)” oraz „Dark
Transmission”, które moim zdaniem na koncert są wprost idealne. Zamiast
tego pierwszego dostaliśmy innego przedstawiciela płyty „Impressions In
Blood” – „Shadowfear” (chyba najgorszy wybór, jaki mógł tylko paść), a z
płyty „The Beast” Vader nie zagrał ani jednego kawałka. Na koniec
poszedł za to znakomity Slayer’owy cover – „Raining Blood”, który wypadł
naprawdę bardzo dobrze. Liczyłem na nieco lepszy (w moim odczuciu)
repertuar, ale i tak ogólnie rzecz biorąc Vader wypadł pozytywnie.
Exodus to zespół, na który czekałem z ogromnymi nadziejami. Jestem w
końcu wielkim fanem thrash metalu, a Exodus to też nie byle jaki
przedstawiciel tego właśnie gatunku. Konferansjer zapowiedział, iż
zespół przygotował dla nas „A Lesson In Violence”, a Gary Holt będzie
sprawdzał zeszyty – „kto nie odrobił będzie miał przesrane!”. Z wielką
przykrością muszę przyznać, że po tym zespole spodziewałem się znacznie
więcej i jest to dla mnie największe rozczarowanie tegorocznego
festiwalu. Czegoś mi po prostu zabrakło. Na początku wiało nudą. Lepiej
zrobiło się kiedy poszedł „War is My Shepherd”, jednak zaraz po nim
spodziewałem się numeru „Blacklist”, którego już zabrakło. Kilka
niezłych numerów to zdecydowanie za mało, bym mógł powiedzieć, iż Exodus
spełnił moje oczekiwania.
Tuż przed godziną 20:00 na scenie miał się zameldować zespół, którego
album „Covenant” z roku 1993 jest najlepiej sprzedającym się krążkiem w
historii death metalu. Do tego ich gitarzysta Trey Azagthoth jest przez
wielu uznawany za najwybitniejszego death-gitarzystę wszech czasów.
Nadzieje więc znów powinny być wielkie. Już przed ich występem na scenie
zawieszona została wielka flaga z logiem zespołu. Zanim zespół wszedł
na scenę, flaga spadła. Potem znów się pojawiła, lecz zaczęła się
kołysać. Kiedy Morbid Angel pojawił się na scenie flaga wisiała
nierówno, ale dość szybko poradzono sobie z tym „arcytrudnym” zadaniem
poprawnego jej zawieszenia, po której bokach widniała okładka
najnowszego wydawnictwa – „Illud Divinum Insanus”. Najbardziej czekałem
właśnie na numery z tej płyty. Doczekałem się trzech kawałków, które
wypadły naprawdę bardzo dobrze. Były to: „Existo Vulgore”, „Nevermore”
oraz „I am Morbid”, przed którym wokalista zadał publiczności jedno
bardzo ważne pytanie: „Are you morbid!?”. Niestety zabrakło z nowej
płyty numerów, na które czekałem najbardziej. Mam tutaj na myśli
najbardziej eksperymentalne rzeczy jakie Morbid Angel nagrał: „Too
Extreme!”, Destructors VS. Earth” i „Radicult”. Zespół nie zdecydował
się „ryzykować” i zagrać na żywo choćby jeden z wymienionych – szkoda.
Zamiast tego dostaliśmy kilka starszych numerów, dzięki czemu fani mogli
się „rozpłynąć”. Tak było, choćby przy „Angel of Disease” i „God of
Emptiness”. Ogólnie: całkiem nieźle, ale bez rewelacji.
Ostatnią nadzieją tego wieczoru na coś naprawdę wielkiego była
formacja Judas Priest. Oczekiwania były wielkie. Halford i chłopaki
mięli dostać aż sto trzydzieści minut – jest to naprawdę godny ich czas.
Około godziny 21:20 scena była zasłonięta wielką kurtyną, na której
widniał napis „Epitaph”. W pewnym momencie zgasło światło, co sprawiło,
że publiczność oszalała. Wszyscy oczekiwali aż kurtyna opadnie. Po
chwili zaczęła się świecić na czerwono, a jeszcze chwilę potem opadła –
nareszcie. W ten sposób swoje show rozpoczęli Judasi, którzy scenę mięli
zrobioną wyraźnie pod siebie. Miejsca było o wiele więcej, co służyło
im przez cały występ. Na początek „Rapid Fire” z płyty „British Steel”.
Na ekranie pojawił się widok płonącego miasta. Od tej pory wszystkiego
było pełno: buchające we wszystkie strony ognie, strzelające po Spodku
kolorowe lasery. Na scenie byli w końcu „Metal Gods” – i ten numer
pojawił się również jako drugi.
Judas Priest zrobiło nam wielką podróż po swojej dyskografii. Zagrali
kawałki z wszystkich płyt, na których śpiewał Rob Halford. Pominęli
jedynie „Jugulator” i „Demolition” (z Timem „Ripperem” Owensem).
Mogliśmy doświadczyć nawet kawałka z tak starej płyty, jak „Rocka
Rolla”. Kiedy na ekranie pojawiła się okładka z kapslem Coca-Coli było
jasne, że za chwilę usłyszymy „Never Satisfied”, o którym Halford
powiedział, że to fantastyczny numer (dziwne, bo kiedyś ponoć
stwierdził, że nie znosi swojego debiutu). Zaskoczyło mnie to, że zespół
zagrał mój ulubiony track – „Night Crawler”. Nie spodziewałem się tego,
ale byłem wręcz wniebowzięty. Klimat rodem z dobrego horroru na żywo
wypadł równie genialnie, co na płycie „Painkiller”. Skoro już mowa o tym
krążku – jednym z najlepszych momentów koncertu była oczywiście chwila,
w której na ekranie można było ujrzeć obracająca się tej właśnie płyty
okładkę. Jeśli ktoś miał jeszcze wątpliwości, co za moment usłyszymy, to
Scott Travis szybko je rozwiał rozpoczynając swoją słynną kanonadę
perkusyjną. W ten sposób rozpoczął się tytułowy „Painkiller”. Genialnie
zaprezentowali się oczywiście Glenn Tipton oraz Richie Faulkner na
gitarach (brak Downinga na koncercie był praktycznie nieodczuwalny). W
tej kompozycji Robertowi zdarzyło się nawet zagrowlować (dwukrotnie!).
Z „Sad Wings of Destiny” usłyszeliśmy „Victim of Changes” (wtedy po raz
pierwszy wystrzeliły lasery w stronę publiczności). Z „Sin After Sin
dostaliśmy dwie kompozycje: „Starbreaker” oraz „Diamonds & Rust”, a z
albumu „Stained Class” odwiedziła nas kultowa pół-ballada „Beyond the
Realms of Death”. Nie było oczywiście mowy o pominięciu takiego LP jak
„Killimg Machine”. Priest zaserwował nam „The Green Manalishi (With the
Two-Pronged Crown)” oraz kolejny szlagier – „Hell Bent For Leather”. Na
początku tego drugiego buchnął dym, a Halford wjechał na scenę swoim
motorem, co wywołało wśród publiki ogromny entuzjazm. Muszę przyznać, że
sam długo czekałem na ten moment koncertu. Podczas „Breaking the Law”
wokalista Judaszów nie zaśpiewał ani słowa, dając pobawić się
publiczności. Frontman zespołu udowodnił też, iż ma wielkie poczucie
humoru bawiąc się w ze swoimi fanami w powtarzania. Kiedy został na
scenie sam, kazał powtarzać za sobą okrzyki typu: „jeee”. Wszyscy
oczywiście głośno odpowiadali. W pewnym momencie Rob zrobił sobie jaja i
do powtórzenia zaserwował okrzyk tak długi i wysoki, iż normalny
śmiertelnik nie ma szans tego wyciągnąć. Zmieszani ludzie oczywiście się
pogubili próbując to z siebie wydusić.
Przedstawicielem płyty „Point of Entry” był, jak można się było
spodziewać „Heading out to the Highway”, a „Defenders of the Faith” –
„The Sentinel”. Gdy na ekranie pojawiła się okładka płyty „Turbo” po raz
kolejny wystrzeliły lasery, a publika miała okazję pośpiewać kolejny
hit – „Turbo Lover”. Troszkę szkoda, że Judas Priest nie zagrało nam
superszybkiego „Ram It Down”, ale zamiast tego usłyszeliśmy „Blood Red
Skies” które wypadło też naprawdę bardzo udanie. Z najnowszych dokonań
zespołu także pojawiły się numery. Chociaż tylko dwa kawałki, to i tak
było świetnie. Przed „Angel of Retribution” zgasły światła, a na ekranie
pojawił się wielki, czarny anioł. Wtedy cały Spodek oczekiwał „Judas
Rising”. Warto wspomnieć, że bogata scenografia, jaką mięli przygotowaną
panowie z Judas Priest to nie tylko strzelające lasery, wybuchające
dymy, ognie, które atakowały idealnie równo w rytm muzyki (…się ktoś
musiał przy tym cholernie napracować), ale także stroje wokalisty.
Robert zmieniał bowiem strój średnio co dwa, trzy numery. Podczas
kompozycji z płyty „Nostradamus” („Prophecy”) przebrał się za samego
Nostradamusa. Srebrny kaptur zasłaniał jego twarz, a w lewej ręce
dzierżył długi kostur zakończony znakiem firmowym Judaszów, czyli
krzyżem, który ma wbity w siebie półokrąg, co tworzy trzy „zęby”. Pod
koniec tego tracku wystrzeliły z niego płomienie, a wtedy Halford zszedł
ze sceny, aby po raz kolejny zmienić przebranie.
Z płyty „Screaming for Vengeance” kawałki pojawiły się dosyć późno.
Dostaliśmy jednak „You’ve Got Another Thing Comin” , a także
poprzedzonego tradycyjnym intrem w postaci „The Hellion” – „Electric
Eye”. Podczas tej kompozycji na ekranie pojawiło się wielkie oko
rozglądające się po katowickim Spodku. Panowie kilka razy schodzili ze
sceny, robiąc wszystkim troszkę stracha, że to już koniec. Po chwili
jednak wracali i dalej robili swoje. Po raz ostatni miało to miejsce,
gdy Travis został sam na scenie i powiedział, że zagrają jeszcze jeden
kawałek. Już wtedy wszyscy stali i oklaskiwali zespół. Na ekranie
pojawił się wielki zegar, a wskazówka lekko przechyliła się za godzinę
zwiastującą północ. Oczywiste wtedy było, że na koniec pójdzie „Living
Afer Midnight”. Cały Spodek zaśpiewał refren razem z Halfordem, a nikt
nawet nie odważył się już usiąść.
Judas Priest dało koncert, który na pewno przejdzie do historii. Nigdy
nie pojawili się w tym składzie w naszym kraju i prawdopodobnie już
tego nie zrobią. Kto tego nie widział, ma czego żałować. Wspaniały popis
genialnego zespołu – co klasa, to klasa. Metal Hammer A.D. 2011 był
bardzo udanym festiwalem, ale warto zaznaczyć, iż różnica w jakości
między gwiazdą wieczoru a resztą była wprost miażdżąca. W końcu to Judas
Priest – „Metal Gods”.
Bartosz Trędewicz