2011.05.28 – Fama – Wrocław

Choć wielu osobom dzień 28 maja kojarzył się wyłącznie z finałem Ligi Mistrzów, przeżywaniem go w piwnym uniesieniu wraz ze znajomymi i życzeniem nagłej choroby zawodnikom Barcelony / Manchesteru, to we Wrocławiu znaleźli się zwolennicy niezależnej muzyki gotowi poświęcić piłkarskie wybryki dla FAMY – „największego interdyscyplinarnego wydarzenia młodej kultury i sztuki” (do tej definicji jeszcze wrócimy), a dokładniej – jej trzeciego dnia, skupiającego się wokół szeroko rozumianej muzyki rockowej. Znalazłem się i ja, stojący pośrodku, któremu udało się zobaczyć i opisywany event, i drugą połowę finału. Dla chcącego nic trudnego!

Na czym polega FAMA? Wbrew pozorom, to nie nowy wymysł; festiwal (dla ułatwienia posłużmy się tym zwrotem) odbywa się rokrocznie od czterdziestu pięciu lat, narodził się w Świnoujściu. Na celu ma wyciąganie z mrocznych odmętów podziemia ciekawe grupy artystyczne i delikatną pomoc im w rozpoczęciu – jakże ciężkiej na polskich ziemiach – kariery. Każdego dnia festiwalu organizowany jest przegląd zespołów (w tym roku kategoriami były: teatr, hip-hop / reggae, rock / blues / funk, jazz i piosenka), z których jury wybiera tych „naj-naj”. Zwycięzca „rockowego dnia” dostaje możliwość zarejestrowania swoich kawałków w profesjonalnym studiu, toteż młode, utalentowane zespoły, które nie śpią na pieniądzach (co nasuwa pytanie: a są inne?) mają nie lada okazję do „wystartowania” na poziomie. Do rywalizacji we wrocławskim Lulu Belle Cafe stanęło pięć grup, każda niejako z innego świata muzycznego; zaprezentować mieli po trzy utwory własnego autorstwa, co pozwalało liczyć na porcję ciekawej, świeżej muzyki.

Po występach stało się jasne, że walka o tytuł zwycięzcy rozegra się pomiędzy trzema grupami, dlatego najpierw opiszę… pozostałą dwójkę 🙂 Niemrawo, nieco sztampowo zaprezentował się pierwszy ze wszystkich zespołów, który wyszedł na deski Lulu Belle, czyli Bolilol. Muzyka grana przez chłopaków (starszych od swoich konkurentów, należy dodać) była co prawda energiczna, ale nie posiadała tego czegoś, pierwiastka wyróżniającego, KLUCZOWEGO elementu zdaniem Waszego uniżonego recenzenta. Nic bowiem bardziej mnie nie męczy, niż zespoły / albumy, których dźwięki są tak typowe i przewidywalne, że mógłbym zatkać uszy i sam sobie wyobrazić dalsze sekundy utworów. Ba, zakładam, że w mojej głowie okraszone zostałby chociaż intrygującą partią klawiszy, smyczkami lub szaleńczą solówkę, której po odsłonięciu narządów słuchu z pewnością bym nie usłyszał. Za wiele przeciętnej muzyki dookoła, żeby z radością witać następną. Panowie, do roboty proszę. Inaczej sprawa miała się z grupą Limitowana Seria Duchów, która, owszem, wyróżniała się, lecz – według mojego gustu – na swoją niekorzyść. Zaprezentowali młodzieżową mieszankę funkowego basu, beztroskiej perkusji przypominającej garażowe jam session i punkowego wokalu. Było brudno i chaotycznie, trochę studencko. I nie zdziwiłbym się, gdyby ktoś chłopaków za tę luzacką nawalankę polubił, ale to zwyczajnie „nie moja działka”. I, jak widać, żadnego członka jury też nie, bowiem „na pudle” Limitowana Seria Duchów nie stanęła.

Stanął za to metalcore’owy Beyond the Awekened. Metalcore! Już za sam fakt istnienia tego typu muzyki w okolicach Wrocławia należą się brawa. Gatunek to niewdzięczny, prawda, ponieważ został już „zamknięty” – na jego ziemiach odkryto i przeorano każdy metr kwadratowy terenu, obecnie zauważa się powolne zamykanie tego rozdziału historii muzyki metalowej. Ale jeżeli ktokolwiek miał z nim kiedyś styczność i znajomość tę wspomina pozytywnie, słysząc oklepane do bólu, ale wciąż szaleńcze riffy Beyond the Awekened, miałby nieodpartą ochotę zeskoczyć z kanapy i wbić się „z łokcia” w wielkie pogo. Gdyby takie było, oczywiście. Zdobyte miejsce trzecie należało się chłopakom. Najcięższą decyzją okazał się wybór zwycięzcy. Jak wiadomo, „rock” to pojęcie głębsze niż niejeden rów na Pacyfiku, toteż można było podejrzewać, że sobotniego wieczoru w Lulu Belle Cafe pojawią się choć dwie diametralnie od siebie różne grupy. I tak było, a dodać należy, że obie pokazały świetny poziom. Z jednej strony, zaskakująco przestrzenna muzyką oczarował nas progresywny zespół Echoe – byli pewni siebie, mieli dystans do własnej muzyki, bawili się konwencją niczym rasowi wyjadacze sceny, a przejścia z szybkich riffów w klawiszowe szaleństwo (czasem irytujące) na miarę Dream Theater uskuteczniali, jak gdyby grali już od co najmniej kilku lat; z drugiej zaś wszystkie kobiety rozpaliły się pod wpływem Clock Machine i przyjemnych, przebojowych kompozycji w poprockowych (czy nawet indie-rockowych) klimatach, które bez problemu trafić by mogły do radia lub MTV pod szyldem „polskie Kings of Leon”. Nie powiem, oba zespoły zasłużyły na wyróżnienie, ale moja artrockowa dusza postawiła się po stronie Echoe. Krytyków zaś ujęła nieposkromiona energia chłopaków z Clock Machine i to oni sięgnęli po zwycięstwo. Wszystkich zadowolić na tego typu wydarzeniach nie sposób, niestety.

Zgodnie z wcześniejszą obietnicą, należy co nieco wyjaśnić. Tego dnia na FAMie nie pojawiło się zbyt wiele osób. Nie przesadzę chyba, jeśli stwierdzę, że wydarzenie oglądało coś koło czterdziestu widzów, wliczając w to organizację (pozdrawiam dziewczyny!) i jury. Szkoda zaprawdę, że takie inicjatywy spotykają się z ignorancją. Chociaż istnieje spora szansa, że osób pojawiłoby się o wiele więcej, gdyby Barcelona kopała dupsko Manchesterowi dzień później. Miejmy nadzieję, że za rok frekwencja skoczy do góry o dwieście procent. Takie wydarzenia na to zasługują.

PS: O nagłośnieniu nie wspominam, bo nie o nie przecież tutaj się rozchodzi. Ważne, że „było słychać”, bębenki też żadnego uszkodzenia nie uświadczyły 😉

Adam Piechota

Dodaj komentarz