Choć wielu osobom dzień 28 maja kojarzył się wyłącznie z finałem Ligi
Mistrzów, przeżywaniem go w piwnym uniesieniu wraz ze znajomymi i
życzeniem nagłej choroby zawodnikom Barcelony / Manchesteru, to we
Wrocławiu znaleźli się zwolennicy niezależnej muzyki gotowi poświęcić
piłkarskie wybryki dla FAMY – „największego interdyscyplinarnego
wydarzenia młodej kultury i sztuki” (do tej definicji jeszcze wrócimy), a
dokładniej – jej trzeciego dnia, skupiającego się wokół szeroko
rozumianej muzyki rockowej. Znalazłem się i ja, stojący pośrodku,
któremu udało się zobaczyć i opisywany event, i drugą połowę finału. Dla
chcącego nic trudnego!
Na czym polega FAMA? Wbrew pozorom, to nie nowy wymysł; festiwal (dla
ułatwienia posłużmy się tym zwrotem) odbywa się rokrocznie od
czterdziestu pięciu lat, narodził się w Świnoujściu. Na celu ma
wyciąganie z mrocznych odmętów podziemia ciekawe grupy artystyczne i
delikatną pomoc im w rozpoczęciu – jakże ciężkiej na polskich ziemiach –
kariery. Każdego dnia festiwalu organizowany jest przegląd zespołów (w
tym roku kategoriami były: teatr, hip-hop / reggae, rock / blues / funk,
jazz i piosenka), z których jury wybiera tych „naj-naj”. Zwycięzca
„rockowego dnia” dostaje możliwość zarejestrowania swoich kawałków w
profesjonalnym studiu, toteż młode, utalentowane zespoły, które nie śpią
na pieniądzach (co nasuwa pytanie: a są inne?) mają nie lada okazję do
„wystartowania” na poziomie. Do rywalizacji we wrocławskim Lulu Belle
Cafe stanęło pięć grup, każda niejako z innego świata muzycznego;
zaprezentować mieli po trzy utwory własnego autorstwa, co pozwalało
liczyć na porcję ciekawej, świeżej muzyki.
Po występach stało się jasne, że walka o tytuł zwycięzcy rozegra się
pomiędzy trzema grupami, dlatego najpierw opiszę… pozostałą dwójkę 🙂
Niemrawo, nieco sztampowo zaprezentował się pierwszy ze wszystkich
zespołów, który wyszedł na deski Lulu Belle, czyli Bolilol. Muzyka grana
przez chłopaków (starszych od swoich konkurentów, należy dodać) była co
prawda energiczna, ale nie posiadała tego czegoś, pierwiastka
wyróżniającego, KLUCZOWEGO elementu zdaniem Waszego uniżonego
recenzenta. Nic bowiem bardziej mnie nie męczy, niż zespoły / albumy,
których dźwięki są tak typowe i przewidywalne, że mógłbym zatkać uszy i
sam sobie wyobrazić dalsze sekundy utworów. Ba, zakładam, że w mojej
głowie okraszone zostałby chociaż intrygującą partią klawiszy, smyczkami
lub szaleńczą solówkę, której po odsłonięciu narządów słuchu z
pewnością bym nie usłyszał. Za wiele przeciętnej muzyki dookoła, żeby z
radością witać następną. Panowie, do roboty proszę. Inaczej sprawa miała
się z grupą Limitowana Seria Duchów, która, owszem, wyróżniała się,
lecz – według mojego gustu – na swoją niekorzyść. Zaprezentowali
młodzieżową mieszankę funkowego basu, beztroskiej perkusji
przypominającej garażowe jam session i punkowego wokalu. Było brudno i
chaotycznie, trochę studencko. I nie zdziwiłbym się, gdyby ktoś
chłopaków za tę luzacką nawalankę polubił, ale to zwyczajnie „nie moja
działka”. I, jak widać, żadnego członka jury też nie, bowiem „na pudle”
Limitowana Seria Duchów nie stanęła.
Stanął za to metalcore’owy Beyond the Awekened. Metalcore! Już za sam
fakt istnienia tego typu muzyki w okolicach Wrocławia należą się brawa.
Gatunek to niewdzięczny, prawda, ponieważ został już „zamknięty” – na
jego ziemiach odkryto i przeorano każdy metr kwadratowy terenu, obecnie
zauważa się powolne zamykanie tego rozdziału historii muzyki metalowej.
Ale jeżeli ktokolwiek miał z nim kiedyś styczność i znajomość tę
wspomina pozytywnie, słysząc oklepane do bólu, ale wciąż szaleńcze riffy
Beyond the Awekened, miałby nieodpartą ochotę zeskoczyć z kanapy i wbić
się „z łokcia” w wielkie pogo. Gdyby takie było, oczywiście. Zdobyte
miejsce trzecie należało się chłopakom. Najcięższą decyzją okazał się
wybór zwycięzcy. Jak wiadomo, „rock” to pojęcie głębsze niż niejeden rów
na Pacyfiku, toteż można było podejrzewać, że sobotniego wieczoru w
Lulu Belle Cafe pojawią się choć dwie diametralnie od siebie różne
grupy. I tak było, a dodać należy, że obie pokazały świetny poziom. Z
jednej strony, zaskakująco przestrzenna muzyką oczarował nas progresywny
zespół Echoe – byli pewni siebie, mieli dystans do własnej muzyki,
bawili się konwencją niczym rasowi wyjadacze sceny, a przejścia z
szybkich riffów w klawiszowe szaleństwo (czasem irytujące) na miarę
Dream Theater uskuteczniali, jak gdyby grali już od co najmniej kilku
lat; z drugiej zaś wszystkie kobiety rozpaliły się pod wpływem Clock
Machine i przyjemnych, przebojowych kompozycji w poprockowych (czy nawet
indie-rockowych) klimatach, które bez problemu trafić by mogły do radia
lub MTV pod szyldem „polskie Kings of Leon”. Nie powiem, oba zespoły
zasłużyły na wyróżnienie, ale moja artrockowa dusza postawiła się po
stronie Echoe. Krytyków zaś ujęła nieposkromiona energia chłopaków z
Clock Machine i to oni sięgnęli po zwycięstwo. Wszystkich zadowolić na
tego typu wydarzeniach nie sposób, niestety.
Zgodnie z wcześniejszą obietnicą, należy co nieco wyjaśnić. Tego dnia
na FAMie nie pojawiło się zbyt wiele osób. Nie przesadzę chyba, jeśli
stwierdzę, że wydarzenie oglądało coś koło czterdziestu widzów,
wliczając w to organizację (pozdrawiam dziewczyny!) i jury. Szkoda
zaprawdę, że takie inicjatywy spotykają się z ignorancją. Chociaż
istnieje spora szansa, że osób pojawiłoby się o wiele więcej, gdyby
Barcelona kopała dupsko Manchesterowi dzień później. Miejmy nadzieję, że
za rok frekwencja skoczy do góry o dwieście procent. Takie wydarzenia
na to zasługują.
PS: O nagłośnieniu nie wspominam, bo nie o nie przecież tutaj się
rozchodzi. Ważne, że „było słychać”, bębenki też żadnego uszkodzenia nie
uświadczyły 😉
Adam Piechota