Uriah Heep swoje największe sukcesy odnosiła w latach siedemdziesiątych i wydawać by się mogło że bliżej im do odcinania kuponów na festiwalach legend rocka.. Ale gdzie tam! Ostatnie dwa albumy „Wake The Sleeper” i „Into The Wild” dowodzą że zespół nie składa broni, a wręcz przeciwnie. Robią swoje i to w najlepszym wydaniu. Obie płyty zawierają mocne rockowe numery z tak typową dla nich melodyjnością. Nic więc dziwnego, że publiczność która wybrała się na koncert, stanowiła sporą mieszankę wiekową. Ale także można by rzec międzynarodową, w rozmowach przy bufecie słychać się dało język charakterystyczny dla naszych południowych sąsiadów. Ostatecznie też trzeba przyznać że frekwencja nie zawiodła i tego dnia Mega Club pękał we szwach. Nie dziwi nic. Zanim jednak gwiazda wieczoru pojawiła się na scenie, fanów rozgrzać miał zespół Kruk. Grupa która swoim repertuarem bezpośrednio nawiązuje do tego co grano cztery dekady temu. „Grywamy także dwa covery Uriah Heep, ale dziś ich nie zagramy, bo za chwilę usłyszycie je w oryginale” powiedział w pewnym momencie wokalista Tomasz Wiśniewski. Miał na myśli „Gypsy” i „July Morning” , które zespół zarejestrował na nagranym z Grzegorzem Kupczykiem albumie „Memories”. Idealnie wybrany jako support dla starszych kolegów po fachu, ich występ został bardzo dobrze przyjęty przez publiczność, ale też trzeba przyznać szczerze to był udany koncert.
Chwila przerwy na zmianę „sprzętowej” dekoracji i pojawiają się na scenie, wyczekiwani od pierwszych informacji o planowanych koncertach w Polsce, muzycy Uriah Heep. Zaczynają oczywiście z kopyta i jazdy bez trzymanki czyli na początek „I’m ready” z najnowszej płyty, utwór, który w sposób naturalny wymusza posuwisty ruch ciała w górę i w dół ( tak zwany skok- to pod sceną), lub ruch prawo-lewo, ewentualnie lewo-prawo na balkonie, czyli melodyjny hard rock z werwą. Bernie Shaw wychodzi na scenę jak zawadiacki cowboy do miejscowego saloonu. U spodni zapięty pasek z kaburą w której trzyma… mikrofon. Niemal natychmiast nawiązuje kontakt z fanami i od razu widać, że to stary sceniczny wyga. Kokietuje, prowokuje, ale przede wszystkim śpiewa i to jak! Jest w doskonałej formie. Popijając co chwila pomarańczowy płyn ze szklanki, za chwilę powie „ myślicie że to sok?”, robiąc przy tym minę jak gość puszczający oko z dawnej reklamy „bezalkoholowego” piwa Bosman. W Mega Clubie rzeczywiście buja tłumem jakby było 10 w skali beaufort’a, ale głównie za sprawą muzyki chociaż otwarty bufet niektórych zmiękczył jak umiarkowana dawka pavulonu. Zaraz potem klasyka „Return To Fantasy”(1975) i wszystko wiadomo, to nie są imieniny u cioci ani zabawa w wiejskiej remizie tylko poważny koncert rockowy momentami przeniesiony w czasie. Następny bowiem utwór zabiera nas w podróż jeszcze dalej bo do roku 1973 – „Stealin” zaczynający się od basowego beatu i pod stopami daje się wyczuć coś w rodzaju rozżarzonych węgieł . Kolejna zapowiedź powoduje niemałe poruszenie zwłaszcza wśród tej wiekowo bardziej zaawansowanej części widowni ponieważ po raz pierwszy zespół sięga po utwór z kultowej płyty „Wizard” czyli „Rainbow Demon”. I wszystko się zgadza. Po czym koledzy serwują skok w teraźniejszość – „Money Talk” , przed którym Bernie zada pytanie „Czy kupiliście naszą najnowszą płytę?” i tu widownia w większości, na wszelki wypadek uda że nie zna języka angielskiego. Tego wieczoru, grupa zagrała pięć utworów z ostatniego krążka, oprócz wspomnianych dwóch były jeszcze „Nail To The Head”, „Into The Wild” i niezwykle przebojowy „Kiss Of Freedom”. Po „Money Talk „chwila oddechu dla kolegów z przodu sceny, czas na solowy występ perkusisty Russella Gilbrooka, który niczym niezły frontman szybko nawiązał kontakt z publicznością. Zresztą w trakcie koncertu widownia często bywała szóstym członkiem zespołu, jak wtedy kiedy wybrzmiał już przedostatni przebój z podstawowej części występu, nieśmiertelny „July Morning”. Fani zaczęli rytmicznie skandować „juraja hip!, w pewnym momencie perkusista zaczął łapać rytm, do spontanicznie powstającego właśnie nowego utworu zaczęli się włączać pozostali muzycy, bas, gitara, klawisze, a Bernie Shaw zaśpiewał w chórkach. W kończącym koncert „Lady In Black” to widownia zaśpiewała w chórkach w niezwykle chwytliwym refrenie. Każdy, ile sił płucach wydawał z siebie melodyjny krzyk składający się głównie z samogłoski „a”. I koniec. Panowie elegancko się ukłonili i zeszli ze sceny. Nie na długo. Bis rozpoczął się od deklaracji Micka Boxa, że kolejny utwór to pierwszy heavy metalowy kawałek jaki kiedykolwiek powstał. Bernie poprosił pięciu odważnych na scenę no i zaczęła się walka o wejście na podium . Jako że naturalną większą „siła przebicia” posiadała męska część widowni i obok muzyków wylądowało już dwóch niebiańsko szczęśliwych fanów, przerażony obrotem sprawy gitarzysta Mick zaczął koledze podpowiadać „bierz dziewczyny, dziewczyny!” Ostatecznie proporcja była dość korzystna dla zespołu trzy fanki i dwóch fanów, których zadaniem było wykonanie osobliwej choreografii. Skoro miał być numer heavy metalowy to nie mogło zabraknąć „headbangingu”. I w takim składzie odegrali „Free’n’Easy”. Potem jeszcze zabrzmiał „Bird Of Prey”, a dźwięki „ Easy Livin’” po raz ostatni zmusiły zgromadzonych do niekontrolowanego tańca. I nastąpił koniec koncertu. Koniec i kropka.
Uriah Heep swoim występem udowodnili że są w wyśmienitej koncertowej formie, zagrali porywająco, a zgromadzeni sympatycy grupy dostali to czego pewnie oczekiwali, oprócz sentymentalnej podróży w czasie przede wszystkim kilkadziesiąt minut fantastycznej zabawy. Warto było przyjść a kto nie był niech żałuje.
Setlista KRUK
1. In Reverie
2. Stormbringer
3. Lady Chameleon
4. Embrace Your Silence
5. Cold Wall
6. Now When You Cry
7. Before He’ll Kill You
Setlista URIAH HEEP
1. I’m Ready
2. Return to Fantasy
3. Stealin’
4. Rainbow Demon
5. Money Talk
6. – Russel Gilbrook Drum Solo –
7. Nail on the Head
8. The Wizard
9. Into The Wild
10. Gypsy
11. Look At Yourself
12. Kiss of Freedom
13. July Morning
14. Lady In Black
bisy:
15. Free 'n’ Easy
16. Bird of Prey
17. Easy Livin’
Witold Żogała